Od finansowych realiów dłużej uciekać się nie da
Kiedy dziesięć lat temu, na starcie naszych marzeń o Unii Europejskiej, rząd robił pierwsze przymiarki finansowe, wychodziło, że Polska będzie unijnym beneficjentem netto na poziomie... 6 mld EUR (wówczas - ECU) rocznie.
Oczywiście tamte kalkulacje opierały się na stuprocentowych dopłatach bezpośrednich do produkcji rolnej oraz wszelkich przywilejach, jakimi cieszyły się biedniejsze kraje ówczesnej Dwunastki. W przyszłej rzece pieniędzy kąpaliśmy się zarówno 8 kwietnia 1994 r., gdy Polska składała w Atenach oficjalny wniosek o przystąpienie do UE, jak i przez osiem długich lat przygotowań do integracji. Na samym finiszu odkrywamy, że unijnym korytem sączy się tylko strumień, i to płynący nie wiadomo w którą stronę...
Koniecznie należy podkreślić, że zderzenie się naiwnej Polski z finansową ścianą UE jest całkowicie niezależne od krajowych układów politycznych. W okresie 1994-2002 wymienili się u nas prezydenci, rządzące koalicje zdążyły się dwukrotnie obrócić po 180 stopni, ster spraw europejskich wydzierały sobie różne opcje, każdy kolejny rząd coś pozytywnego załatwił, a co innego zaniedbał - lecz nie zmieniły się generalia. Zakończenie negocjacji akcesyjnych przypadło akurat na gabinet Leszka Millera, ale jako kandydujące państwo bylibyśmy w identycznej sytuacji, gdyby u władzy pozostawał rząd Jerzego Buzka lub jakiegoś innego premiera.
Piąte rozszerzenie UE, aż o dziesięć państw, następuje w okresie obowiązywania budżetu na lata 2000-2006, uchwalonego w 1999 r. przez dotychczasową piętnastkę DLA SIEBIE. Ta sprzeczność jest praprzyczyną wszelkich niedomówień finansowych z kandydatami, a zarazem przykładem relatywizmu prawnego Unii. Technokratyczna Komisja Europejska stara się wszystko ubierać w przepisy, ale podejmująca rzeczywiste decyzje Rada Europejska (szefowie rządów i państw) proceduralnymi ograniczeniami się nie przejmuje. Na przykład na ostatnim szczycie w Brukseli przywódcy od ręki zapełnili dużą lukę prawną. Traktat Nicejski, na nowo ustalający podział głosów ważonych w Radzie UE (dawniej Radzie Ministrów UE), wchodzi w życie dopiero 1 stycznia 1995 r. Jeśli nowe państwa przystąpiłyby do Unii w czerwcu 2004 r., z dniem wyborów parlamentarnych, to do 31 grudnia ich ministrowie nie mogliby w Radzie UE głosować. Dlatego w Brukseli umówiono się, iż w okresie tej prowizorki np. Polska będzie dysponowała 8 głosami, tak jak Hiszpania (później, zgodnie z ratyfikowanym Traktatem Nicejskim, oba kraje otrzymają po 27 głosów).
Wszystko wskazuje na to, że finansowe negocjacje kandydatów z Komisją Europejską skończą się obszernymi protokołami rozbieżności i rozstrzygać będzie musiał kopenhaski szczyt Rady Europejskiej. Byłoby to zresztą w klasycznym, unijnym stylu - decyzja jest odkładana, odkładana, a wreszcie podejmowana pod presją czasu, nad ranem, gdy z niewyspania politykom głowy opadają. Duńczycy nieprzypadkowo zwołali posiedzenie RE na 12-13 grudnia, czyli na czwartek i piątek. Sobota i niedziela od razu przewidziane zostały jako rezerwowe dni obrad. Mamy nadzieję, że do Kopenhagi również delegacje państw kandydujących zostaną zaproszone na dłużej, niż tylko na obiad.