Ostatnia prosta
Negocjacje z Unią Europejską znalazły się na ostatniej prostej. Sęk w tym, że na niej akurat znalazło się najwięcej przeszkód. Rząd rozpoczął już wprawdzie -rzut na taśmę-, jednak nawet po tym ostrym finiszu nie będzie szans na odpoczynek.
Premier Leszek Miller słynie z błyskotliwej retoryki. I niestety tylko w taki sposób należy potraktować sejmowe apele szefa rządu o wspólny front w negocjacjach z Unią Europejską. Dziewięć dni przed szczytem kopenhaskim to nie jest chyba najlepszy termin na takie wezwania. Tym bardziej, że przez ponad rok rząd niezbyt aktywnie zabiegał o stworzenie takiego frontu - zaabsorbowany negocjacjami z Brukselą zapomniał o budowaniu zaplecza w Warszawie. To prawda, że ten gabinet funkcjonuje w niekorzystnym układzie politycznym, bowiem znaczna część parlamentu to ugrupowania - delikatnie mówiąc - nieufne wobec Unii Europejskiej. Jednak trzeba też pamiętać, że rząd wiele robił, by zrazić sobie potencjalnych sojuszników w tej sprawie.
Wygląda na to, że ekipa Leszka Millera dostrzegła wreszcie niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad integracją i takimi właśnie apelami i tournee po krajach europejskich stara się rozpaczliwie ratować sytuację. Bo nagle okazało się, że Unia okazała się twardszym negocjatorem niż wcześniej oczekiwano, a z drugiej strony - wynik referendum akcesyjnego w Polsce też nie jest wcale taki przesądzony. Na wynegocjowanie korzystniejszych warunków jest już za późno, a na pracę nad wynikami i - co równie ważne - nad frekwencją w referendum pozostało dramatycznie mało czasu (pół roku z okładem to zaledwie chwilka). Wczorajsza debata sejmowa nie wskazuje jednak, że rząd zamierza ten czas dobrze wykorzystać.
Przede wszystkim w ostatnich tygodniach coraz częściej słychać, słuszne skądinąd zdanie, że integracja z Unią Europejską to nie tylko kwestia bilansu finansowego w pierwszych latach członkostwa, że integracja oznacza dla Polski szansę postępu cywilizacyjnego i stabilnego rozwoju. To wszystko prawda, tyle że ta retoryka oznacza ucieczkę od gorzkich niekiedy konkretów, których za to nie będą szczędzić przeciwnicy UE. Wystarczy, że zapytają np. jak będzie wyglądał budżet na 2004 r.
Zresztą rząd sam się w tę uliczkę wmanewrował - od chwili powstania określając członkostwo w UE jako swój główny cel, podczas gdy w istocie integracja nie jest celem samym w sobie, a środkiem zapewnienia Polsce szans na rozwój. Aby osiągnąć ten cel rozbudzano nadzieje, że Unia - jak dobra ciotka - da pieniądze na drogi, rolnictwo, oświatę. Gdy w negocjacjach okazało się, że Unia aż taka hojna nie jest, jedynym możliwym rozwiązaniem okazuje się znowu ucieczka w świat ogólników.
Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że sztywne i nieskoordynowane stanowisko Unii, która bezlitośnie wykorzystuje naszą determinację w dążeniu do integracji, również nie ułatwia rządowi zadania.
Cała nadzieja w tym, że rozszerzenie jest korzystne także (a obecnie nawet przede wszystkim) dla krajów "piętnastki" i w ostatniej chwili złagodzą one swoje stanowisko na tyle, by zamiast wielkiego rozszerzenia nie doszło do wielkiego fiaska. Nie zmienia to jednak faktu, że o wynik referendum musimy zatroszczyć się już sami.