Rafał Woś: Deregulacja czyli jałowy bieg
Donald Tusk jest wirtuozem w tańczeniu do melodii, które podrzuca mu ktoś inny. Gdy jednak nastaje cisza i trzeba zanucić coś własnego, wtedy wychodzi cały anachronizm tuskowego światopoglądu. "Deregulacja" to najnowszy przykład tego fundamentalnego problemu.
Pamiętacie jak grany był "reset" w relacjach z Rosją? Tusk tańczył w pierwszym szeregu. Dziś, gdy w modzie jest wygrażanie Putinowi pięściami Tusk wygraża, że aż miło. A pamiętacie początki szefowej KE Ursuli von der Leyen i jej plany mocnego przyspieszenia w temacie polityki klimatycznej? Tusk - wtedy akurat pomiędzy ważnymi stołkami w Unii - był gdzie trzeba i mówił co trzeba. Co mówi o polityce klimatycznej dziś, to też wiemy. Z oburzeniem odkrywa, że te same polityki klimatyczne, które współtworzył, doprowadziły w parę lat do wzrostu cen energii, kryzysu przemysłu na kontynencie oraz do utraty surowcowej suwerenności przez Unię Europejską. Premier jest oczywiście ciężko oburzony, że daliśmy się wpuścić w taki kanał. Bo akurat jest od niedawna w modzie być w Europie w lekkiej kontrze do "zielonej agendy".
I tak dalej i tak dalej.
Jako polityk Tusk pozostaje na powierzchni płynąc zawsze w głównym nurcie. Gdy wolno "przykeynesować" (jak w czasie kryzysu 2008 roku) to bez żalu zostawia swoje młodzieńcze lektury Hayeka i Friedmana. Kiedy należy zaprzeczyć samemu sobie i jednak budować to cholerne lotnisko, które jeszcze w kampanii wyborczej wysiewaliśmy jako megalomańską "łąkę pod Baranowem", to mówi, że zawsze chciał je zbudować. Jest nawet na tyle łebski, że umie to wpisać pod inne aktualne trendy i wiatry wiejące w Europie. W tym wypadku w wołanie o więcej inwestycji na wysuszonym wieloletnimi oszczędnościami i równoważeniem budżetu kontynencie.
Tusk to wszystko wie, bo jest cholernie dobry w dopasowywaniu się do melodii. Problem polega na tym, że to są zawsze melodie grane przez innych.
Ale przychodzą takie momenty, gdy w polityce jest trochę ciszej. I pojawia się oczekiwanie, by zagrać coś swojego. Wtedy wychodzi problem. Wtedy Tusk nie wie, co ma zrobić.
I zaczyna się nerwowe poszukiwanie pomysłów, które mogłyby posłużyć za erzac takiego wielkiego planu. Bo przecież ludzie chcą wielkich planów, prawda? Trzeba więc wielkiego planu! Teraz! Natychmiast! Nie ma czasu do stracenia. Nikt nie chce przecież skończyć na śmietniku historii jak Bronisław Komorowski (ktoś go jeszcze pamięta?), co dawał do zrozumienia, że jak ludzie mają wizje to niech idą do lekarza.
Tak urodziła się ta najnowsza deregulacja. Pomysł też niezbyt autorki, bo żywcem ściągnięty od Trumpa. Nawet ten Brzoska w roli "polskiego Elona" na kilometr pachnie prostym "kopiuj-wklej".
No i mamy (znowu) deregulację. Czyli jedną z najbardziej pustych, bezpłodnych i anachronicznych koncepcji gospodarczych krążących w przestrzeni publicznej.
Deregulacja jest intelektualnym dzieckiem lat 80-tych i 90tych XX wieku. To owoc krytyki zachodnioeuropejskiego państwa dobrobytu zbudowanego po drugiej wojnie światowej. Forsowana była zawsze przez mniejszościową "opcję biznesową" - wiecznie niezadowoloną z tego, że nie jest w kapitalizmie traktowana z należnym - jej zdaniem - szacunkiem. W Polsce ta krytyka trafiała w okresie późnej komuny na bardzo podatny grunt. Najpierw na pogrążoną w zastoju kleptokratyczną Polskę Jaruzelską. Potem na - jeszcze bardziej kleptokratyczny - dziki zachód polskiej transformacji.
Deregulacja niesie wielką obietnicę wyzwolenia przedsiębiorczych jednostek z okowów, które nie pozwalają im się rozwijać. Brzmi dobrze. Ale w praktyce zwykle kończy się na trzy sposoby. Opcja pierwsza (najbezpieczniejsza) jest taka, że zostajemy na gadaniu. Głównie dlatego, że obrońcy status quo potrafią uchronić swoją pozycję przed zwolennikami deregulacji. Opcja druga polega na tym, że w miejsce usuniętych (lub częściowo usuniętych) regulacji zaraz rosną nowe, które czynią rzeczywistość jeszcze bardziej pogmatwaną. Deregulacja rodzi chaos i brak przejrzystości. A także karmi kolejnych... deregulatorów. Tak było choćby z deregulacją za czasów pierwszego Tuska (firmował ją wówczas - o czym niewielu już chce dziś pamiętać - minister Jarosław Gowin). I wreszcie ewentualność trzecia. Deregulując otwieramy bramy piekieł. Tak, jak wielka fala deregulacji z lat 80. czy 90. co tak pootwierała sektor bankowy, że zafundowała światu kryzys roku 2008. Po którym wiele krajów nie pozbierało się do dziś.
Sam już nie wiem, co w deregulacji gorsze. Jałowość (gdy się nie uda) czy fatalne skutki, kiedy się jednak powiedzie. Dżuma kontra cholera.
W sensie intelektualnym gdy słyszę hasło "deregulacja" to wiem, że mam do czynienia z politykiem, który w polityce gospodarczej nie ma do zaproponowania absolutnie nic nowego.
I tak jest od lat.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.