Ropa pod presją
Głównym katalizatorem zmian na światowym rynku ropy jest nadprodukcja surowca. Ta jednak nie pojawiła się nagle. Jaka jest geneza obecnej sytuacji? Co nas teraz czeka? Powrotu do wysokich cen raczej nie należy się spodziewać. Jak na tych zawirowaniach może skorzystać Polska?
Gdy dwa lata temu baryłka ropy kosztowała ponad 100 dolarów, mało kto przypuszczał, że w grudniu 2015 roku za te same 159 litrów przyjdzie nam płacić o 70 dolarów mniej. Teraz jest drożej, ale rynek ropy jest poważnie rozchwiany i powrotu do wysokich cen raczej nie należy się spodziewać. Jak na tych zawirowaniach może skorzystać Polska?
W maju 2001 roku prezydent USA George W. Bush stwierdził, że "ludzie muszą głośno i wyraźnie usłyszeć, że w Ameryce kończy nam się energia". Wydobycie ropy wciąż spadało, by w połowie 2006 r. wynieść ledwie nieco ponad 5 mln baryłek na dobę. USA importowały ponad 70 proc. zużywanej ropy naftowej.
Mało kto chyba przypuszczał, że tuż za rogiem czai się rewolucja. Podobnie jak w gazie przyniosły ją zmiany w technologii wydobycia ropy. Zabieg hydroszczelinowania pozwolił na pozyskiwanie surowca z niekonwencjonalnych złóż. Technologia ta obecnie święci triumfy w Teksasie i Dakocie Północnej. Dość powiedzieć, że dzięki niej tylko w tych dwóch stanach wydobycie ropy z niekonwencjonalnych złóż jest większe niż w całym Iraku czy Iranie. Same USA na swój rynek rzuciły dodatkowe miliony baryłek ropy dziennie i tym samym - tyle samo zmniejszyły import.
A przecież rewolucję w wydobyciu obserwowaliśmy także w wielu innych krajach. Na kontynencie afrykańskim rozbłysła gwiazda Angoli. Według większości ekspertów była portugalska kolonia jest już większym producentem ropy niż tacy tradycyjni dostawcy jak Nigeria, Algieria i Libia. Coraz większe ilości ropy wydobywają także Brazylia, Chiny czy Australia.
Jednak dopóki światowa gospodarka pędziła, nie odgrywało to aż tak dużej roli. Rosnąca produkcja napotykała bowiem szybko rosnący popyt. Dwa lata temu okazało się jednak, że niektóre gospodarki hamują. Co więcej, wysokie ceny ropy spowodowały, że w wielu krajach wdrożono liczne programy mające ograniczyć zapotrzebowanie na węglowodory. I właśnie ich efekty zaczęły wpływać na rynek. Jeśli do tego dołączymy rozwój OZE, nagle okaże się, że ropy zwyczajnie jest dużo, być może nawet zbyt dużo. Przecena na rynkach była nieunikniona...
Ceny ropy spadły do nie notowanego od wielu lat poziomu. I, co ciekawe, następstwem tego był ponowny wzrost kosztów paliw. Rekordowo niskie od lat ceny ropy spowodowały bowiem, że część producentów nie sprostała warunkom rynku. Pojawiły się bankructwa.
Przed kwietniowym szczytem OPEC przeważała opinia, że spotkanie to okaże się nieistotne. Nie spodziewano się podjęcia jakichkolwiek decyzji, ponieważ żadna... nie była konieczna. Uwagę rynku od OPEC odciągnął problem spadającej produkcji w Stanach Zjednoczonych; wówczas chwilowe zakłócenia podaży w Kanadzie, Nigerii i Wenezueli przyczyniły się do przywrócenia równowagi na rynku w maju. W efekcie ceny wzrosły znacznie bardziej, niż przewidywano.
Jednak obecny wzrost cen nie przyczynia się do stabilizacji rynku. Nie wiadomo, czy ten poziom cenowy się utrzyma. W najbliższym czasie rynkiem ropy może poważnie wstrząsnąć podaż z Iranu. Teheran ze względu na nałożone przez opinię międzynarodową sankcje (za rozwijanie programu atomowego) przez długie lata nie mógł w pełni wykorzystać swego potencjału. Kłopot tkwił w przestarzałej infrastrukturze, jak i przeszkodach natury finansowej (problemy prawne z płaceniem za surowiec). Porozumienie z zachodnimi mocarstwami spowodowało, że ropa z kraju Persów płynie coraz szerszym strumieniem.
Już w marcu Teheran zwiększył eksport ropy do poziomu około 1,5 mln baryłek dziennie. To aż o 200 tys. więcej niż w lutym. W przyszłym roku eksport irańskiej ropy ma wzrosnąć do 2 mln baryłek surowca na dobę, a to wcale nie koniec planów.
Co to oznacza dla rynku? Według danych z OPEC dobowa produkcja ropy w państwach organizacji osiągnęła w styczniu poziom 32,3 mln baryłek. Tymczasem w grudniu było to średnio 32,17 mln baryłek. Teraz po kilku miesiącach ustabilizowała się na poziomie nieco ponad 32,35 mln baryłek.
Sęk w tym, że oficjalne dane nie są do końca wiarygodne. OPEC od lat ma bowiem problem z weryfikacją faktycznego poziomu wydobycia. Już teraz dane o produkcji OPEC oznaczają, że kartel pompuje o około 1,8 mln baryłek na dobę więcej, niż oczekuje tego rynek i jego tradycyjni klienci. Nadprodukcja ropy ze strony OPEC to fakt. Nic nie wskazuje, żeby kraje organizacji chciały coś z tym fantem zrobić.
Sceptycznie podchodzą do sprawy analitycy. Minimalne nadzieje związane są ze zmianami personalnymi. - Wraz z udziałem nowego saudyjskiego ministra ds. energii, Chalida al-Fatiha, rosną oczekiwania, że członkowie przynajmniej spróbują zademonstrować solidarność. Zarówno poprzedni szczyt OPEC, jak i spotkanie w kwietniu w Doha zakończyły się niepowodzeniem i pojawiły się na nich wyraźne konflikty interesów, w szczególności pomiędzy Iranem a Arabią Saudyjską - mówi Ole Hansen, szef działu strategii rynków towarowych, Saxo Bank.
Obecnie nic nie wskazuje, żeby kraje OPEC zdecydowały się na cięcie wydobycia. A nawet jeśliby do takowego doszło, to zgodnie z rzymską maksymą pojawi się pytanie, "kto będzie nadzorował samych nadzorców"? Czy będą w stanie przestrzegać narzuconych limitów?
Trzeba bowiem podkreślić, że obawy przed zmniejszeniem produkcji są żywe we wszystkich krajach OPEC. Eksporterzy sądzą, że jeżeli oni zmniejszą wydobycie, to w to miejsce może wejść inne państwo, niekoniecznie z OPEC. Na świecie mamy bowiem do czynienia z nie notowaną od lat nadprodukcją ropy. Ropę chce sprzedawać ogarnięta kryzysem Rosja, wciąż na swoją okazję czekają producenci amerykańscy.
Jakby tego było mało, w tle należy jeszcze pamiętać, że obecna sytuacja geopolityczna ma poważny wpływ na poziom wydobycia. Libia produkuje nędzne 480 tys. baryłek ropy na dobę. Irak ma rezerwy, ale walczy z ISIS. Wszystko to powoduje, że ropy w perspektywie kilku lat może być jeszcze więcej.
To, co martwi producentów, jest bardzo korzystne dla importerów "płynnego złota". Wybór potencjalnych dostawców gwałtownie się rozszerzył. Przy nadprodukcji można żądać niskich cen i dobrych warunków dostaw. A Polska znajduje się w tej uprzywilejowanej sytuacji, że dysponuje naftoportem. Dzięki niemu może sprowadzić teoretycznie całość przerabianej ropy tankowcami (rocznie nawet 34 mln ton).
Jednak są i bariery. Najważniejszą jest technologia. Przy bardzo dużej konkurencji na rynku rafineryjnym, każdy drobiazg decydujący o efektywności przerobu odgrywa duże znaczenie. Nasze rafinerie w Płocku i Gdańsku są przygotowane na przerób określonych gatunków ropy.
Dominuje ropa rosyjska REBCO znana również jako Ural. Surowiec pochodzi ze złóż rozsianych po całej niemalże Rosji, choć głównie z Zachodniej Syberii (m.in. okolice Nieftiejuganska). Gęstość tej ropy dochodzi do 865 kg na m3 (górna granica surowca klasyfikowanego jako średni), przy wysokim, bo wynoszącym aż 1,8 proc. zasiarczeniu i dużej, bo sięgającej 6 proc. zawartości parafin. I właśnie taką ropę w Lotosie czy Orlenie przerabia się najlepiej.
Przy innych "ekonomika" zacznie spadać, zwłaszcza że duża zawartość siarki ma wpływ na niższą cenę ropy z Rosji. To nie znaczy, że innych gatunków ropy nasze rafinerie nie mogą przerabiać. Co więcej - przy określonej ofercie cenowej może być to bardziej zyskowne. Stąd obawy Rosjan po tym, jak okazało się, że nasze rafinerie otrzymują surowiec z krajów arabskich.
Ilustruje je nerwowa wypowiedź Igora Sieczyna, prezesa koncernu Rosnieft, jednego z największych dostawców ropy na polski rynek. Według niego Rosja musi zrobić wszystko, aby nie dopuścić do utraty udziałów w globalnym rynku ropy naftowej. Jako przykład niezwykle konkurencyjnego otoczenia, w którym przyszło obecnie Rosji funkcjonować, wpływowy szef największego rosyjskiego koncernu naftowego podał właśnie rynek polski z wchodzącą nań arabską ropą.
Czego należy oczekiwać od naszych rafinerii? Z pewnością trudno liczyć na to, że przestawią się w całości na nierosyjski surowiec.
Na początku poprzedniej dekady w rozmowie z jednym z menedżerów Orlenu usłyszeliśmy, że to możliwe. Szacowany koszt "przeorientowania" wynosić miał wówczas 250 mln złotych. Wydaje się to niezbyt wiele, ale trudno powiedzieć, czy kwota obecnie nie byłaby wyższa.
Decyzja o przestawieniu się na ropę spoza Rosji niosłaby także inne poważne implikacje. Po pierwsze doszłyby kwestie logistyczne, no i sprawa poszukiwania wiarygodnych dostawców. Kluczowe pytanie - czy warto? W odróżnieniu od gazu, w kwestiach ropy Rosja zachowuje się dużo bardziej przewidywalnie.
Wydaje się więc, że w obecnej sytuacji wielkie polskie rafinerie powinny szukać okazji na rynku spotowym, bo te się pojawiają. Wymagać to będzie bardziej dynamicznej polityki zakupowej. W obu firmach po wyborach doszło do zmian zarządów, nowe mają więc się nad czym głowić.
Dariusz Malinowski
Więcej informacji w portalu "Wirtualny Nowy Przemysł"