Sankcje bez entuzjazmu

Sankcje nałożone na Rosję wydają się bardzo skutecznym narzędziem presji na reżim Putina. Ważne jest jednak, aby były jak najbardziej dotkliwe i szczelne. Na razie w tej kwestii nie ma na Zachodzie jednomyślności. O ile Stany Zjednoczone uderzają we wszystkie segmenty rosyjskiej gospodarki, to Europa Zachodnia - w tym zwłaszcza Niemcy - jest zbyt zależna energetycznie od Rosji, aby zerwać dziś wszystkie mosty.

Pomagajmy Ukrainie - Ty też możesz pomóc!

Plan był taki - Europa Zachodnia chciała wciągnąć Rosję do wzajemnej współpracy gospodarczej, licząc że dzięki temu uda się zamienić agresywny imperializm Moskwy w dążenie do pomnażania bogactwa. Rosja dysponuje przecież wielkimi zasobami surowcowymi, a Zachód kapitałem i zaawansowanymi technologiami, więc zyski miały być obopólne. Promotorem takiego myślenia były przede wszystkim Niemcy, które snuły plan stworzenia u siebie wielkiego hubu gazowego, rozdzielającego na Europę rosyjskie paliwo dostarczane dwiema nitkami gazociągu Nord Stream.

Reklama

Tyle, że Rosja nie myśli kategoriami zachodnimi, w jej przypadku współpraca z Europą miała być jedynie instrumentem w geopolitycznej grze Kremla zmierzającej do osaczenia i uzależnienia Zachodu i - ostatecznie - do poszerzenia swojej strefy wpływów. Wiele państw naszej części Europy, przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie, przestrzegało przed takim scenariuszem, ale Zachód ignorował te ostrzeżenia, zrzucając je na karb naszej historycznej "rusofobii".

Czwartkowy poranek 24 lutego, gdy armia rosyjska brutalnie zaatakowała Ukrainę, stał się dla Zachodu zimnym prysznicem. Tego dnia zawaliły się wszystkie dotychczasowe rachuby ucywilizowania Moskwy i ułożenia z nią normalnych relacji. Dla takich państw jak Niemcy, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zainwestowały dziesiątki miliardów euro we współpracę z Rosją i oparły na niej swoją politykę energetyczną, rosyjska inwazja na Ukrainę jest wyjątkowo bolesna i kosztowna. Dlatego Berlin okazał się głównym hamulcowym Europy, opierając się do samego końca wszystkim bardziej zdecydowanym restrykcjom nakładanym na Rosję.

Berlin się boi

Gazociąg Nord Stream od samego początku stanowił śmiertelne zagrożenie dla Ukrainy. Pierwszą nitkę uruchomiono w 2012 roku, ale jej przepustowość była zbyt mała, aby zastąpić tranzytowe dostawy gazu przez Ukrainę. Dopiero włączenie drugiej nitki - dziś już gotowej i napełnionej gazem technicznym - pozwoliłoby Rosji wyłączyć tranzyt ukraiński i w ten sposób pozbawić władze w Kijowie instrumentu nacisku na państwa zachodnie.

Dwie nitki Nord Stream mogą pompować 110 mld m3 gazu rocznie, a więc znacznie więcej niż wynoszą niemieckie potrzeby, co oznacza, że spore nadwyżki miałyby być przesyłane do innych krajów Europy, zwiększając tym samym europejskie uzależnienie od rosyjskiego gazu. To na tych założeniach opierała się forsowana przez Berlin polityka klimatyczna, zakładająca nie tylko odejście od węgla ale również od atomu (Niemcy tuż przed wybuchem wojny na Ukrainie wyłączyły trzy elektrownie jądrowe, pozbawiając się tym samym sporych rezerw energii). Milczeniem pomijano za to fakt, że zyski ze sprzedaży gazu służyły Rosji do finansowania zbrojeń.

Wskutek samobójczej strategii Berlina udział rosyjskich paliw w niemieckiej gospodarce stał się niepokojąco wysoki. Według danych Federalnego Ministerstwa Gospodarki i Ochrony Klimatu rosyjski gaz ziemny stanowi 55 proc. krajowego zużycia tego paliwa w Niemczech. W przypadku węgla kamiennego jest to 50 proc., a ropy naftowej - 35 proc. Wprawdzie dzięki stosunkowo łagodnej zimie zapełnienie niemieckich magazynów gazu ziemnego powróciło do normy (wynosi ok. 30 proc.), a rezerwy ropy naftowej mają wystarczyć na 90 dni, to jednak pojawia się pytanie, co zrobić, jeżeli sytuacja wkrótce nie wróci do normy. A wiele wskazuje na to, że nie wróci.

Rosja, która przed wybuchem konfliktu na Ukrainie mocno ograniczyła dostawy gazu do Europy i tym samym znacząco podbiła ceny surowca, doskonale zdaje sobie sprawę z uzależnienia Niemiec. I liczy na to, że Berlin, jeśli nawet nie zdoła zablokować najbardziej drastycznych sankcji, będzie starał się je łagodzić, dążyć do ich uchylenia oraz - w kwestiach politycznych - naciskać na Ukrainę, aby uległa rosyjskim żądaniom.

Na ile te rachuby Kremla się spełnią, pokaże najbliższy czas. Na razie Niemcy miotają się bezładnie, pomiędzy presją międzynarodowej opinii publicznej a strachem przed gospodarczą zapaścią. Jak powiedział niemiecki minister gospodarki Robert Habeck, Berlin chce do końca tego roku zakończyć dostawy rosyjskiego węgla, możliwe jest także - jego zdaniem - uniezależnienie się od rosyjskiej ropy naftowej, ale nie da się całkiem odciąć Niemiec od rosyjskiego gazu, ponieważ groziłoby to następnej zimy załamaniem gospodarczym, wysoką inflacją oraz utratą setek tysięcy miejsc pracy. A bezrobocia Niemcy boją się panicznie, uważając, że kryzys na tym tle może doprowadzić - tak jak na początku lat 30. XX wieku - do upadku demokracji.

Złom na dnie morza

Niemiecka opinia publiczna widzi to nieco inaczej. Jak wynika z sondażu telewizji ZDF, ponad połowa (55 proc.) ankietowanych uważa, że rząd w Berlinie powinien zatrzymać import rosyjskiego gazu, jeżeli pozwoliłoby to zakończyć wojnę na Ukrainie, przeciwnego zdania jest 39 proc. Te odpowiedzi ciekawie przekładają się też na poglądy polityczne respondentów, najwięcej zwolenników sankcji gazowych na Rosję jest wśród wyborców Zielonych (z której to partii pochodzi minister Habeck), a najmniej spośród ugrupowań popularnych we wschodnich landach: populistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD) i postkomunistycznej Lewicy (Die Linke).

W tej sytuacji rząd w Berlinie zapowiedział zmianę swojej polityki energetycznej, którą wielu publicystów przedwcześnie określiło mianem przełomu, choć chyba bardziej adekwatnie byłoby nazwać ją zasadniczą korektą. W krótkiej perspektywie zapowiedziano dostawy gazu LNG poprzez terminale w sąsiednich krajach (w tym terminal im. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Świnoujściu), obowiązek zapełniania magazynów także latem bez względu na cenę gazu oraz zgromadzenie niezbędnych rezerw węgla kamiennego.

W dłuższej perspektywie planuje się m.in. pilną budowę własnych terminali LNG (ich oddanie do użytku będzie możliwe najwcześniej w 2025 roku) oraz włączenie się w unijną strategię REPowerEU mającą doprowadzić do większej dywersyfikacji źródeł energii oraz uniezależnienia się Unii od Rosji.

Strategia REPowerEU została ogłoszona przez Komisję Europejską 8 marca. Z najważniejszych punktów należy wymienić plan ograniczenia o 2/3 rosyjskich dostaw gazu ziemnego jeszcze do końca tego roku oraz całkowitą rezygnację przez Unię z rosyjskiego surowca do 2030 roku, a być może nawet do 2027. W zamian nie proponuje się jednak powrotu do innych paliw kopalnych, lecz dostawy gazu z innych źródeł (Algieria, Norwegia, Bliski Wschód) oraz szybsze wdrażanie energii odnawialnej, co miałoby zmniejszyć zapotrzebowanie na gaz o 170 mld m3 rocznie. Komisja Europejska przyznaje jednak, że na efekty zaproponowanej strategii przyjdzie poczekać kilka lat, co oznacza, że rosyjski gaz nadal będzie płynął do Unii, chyba że - zgodnie z pogróżkami rosyjskiego wicepremiera Aleksandra Nowaka - Moskwa sama ustanowi embargo na dostawy do Unii.

Nic więc dziwnego, że Unia, w której w 2021 roku aż 45 proc. importu gazu pochodziło z Rosji (a dodatkowo 46 proc. węgla i 27 proc. ropy naftowej), nie śpieszy się do wprowadzenia sankcji gazowych na Rosję, co daje Moskwie silny instrument nacisku na państwa zachodnie. Do tej pory do Niemiec otwarcie sprzeciwiających się sankcjom gazowym, dołączyły Węgry i Bułgaria, całkowicie uzależnione od rosyjskich dostaw. Rosyjski gaz nadal więc płynie do Europy, co więcej po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę dociśnięta finansowo Moskwa póki co zwiększyła dostawy surowca, zręcznie grając zachodnimi obawami przed gospodarczym krachem.

W rezultacie trudno dziś oczekiwać jednomyślności w sprawie sankcji na rosyjski gaz. Swoje embargo na rosyjskie paliwa nałożyły Stany Zjednoczone i kilka państw spoza Unii (np. Kanada, Australia), ale nie są one uzależnione od rosyjskich dostaw. Jedyny poważny krok, na jaki zdecydowały się dotąd Niemcy w sprawie rosyjskiego gazu, to zawieszenie certyfikacji drugiej nitki rurociągu Nord Stream. Kanclerz Olaf Scholz poinformował o tym jeszcze 22 lutego, a więc na dwa dni przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Zawieszenie, z definicji tylko tymczasowe, zdaje się jednak - w obliczu bestialstwa rosyjskiej agresji na Ukrainę - oznaczać definitywny koniec tego projektu. Nie tylko dlatego, że Niemcy chcą docelowo ograniczać dostawy gazu, ale również z tego powodu, że po nałożeniu amerykańskich sankcji na Nord Stream 2 z inwestowania w rurę wycofały się największe koncerny wydobywcze. Gazociąg jest więc - według słów Victorii Nuland z amerykańskiego Departamentu Stanu - "kawałkiem złomu na dnie morza", a budująca go spółka ogłosiła upadłość.

Naftowe alternatywy

Europejskie obawy przed nałożeniem na Rosję sankcji gazowych mają jeszcze jeden skutek. Chodzi o wyłączenie rosyjskich banków z międzynarodowego systemu transakcyjnego SWIFT. Zgodnie z pakietem sankcji nałożonych na przełomie lutego i marca, większość rosyjskich banków została usunięta z systemu SWIFT, co wykluczyło je z międzynarodowych operacji finansowych. Ta - jak ją nazwano - "opcja atomowa" nie uderzyła jednak w największe rosyjskie banki takie jak Sbierbank i Gazprombank, ponieważ obsługują one transakcje gazowo-surowcowe z Europą. W rezultacie blokada rosyjskiego systemu bankowego, aczkolwiek wywołała spore perturbacje na tamtejszym rynku, nie była całkowicie szczelna.

Nie jest to jednak jedyne uderzenie w rosyjski sektor finansowy. Wskutek sankcji Moskwa straciła dostęp do niemal połowy swoich rezerw - w większości zgromadzonych w obcej walucie w postaci depozytów i papierów wartościowych. Biorąc pod uwagę fakt, że łączne rezerwy rosyjskie wyniosły w 2021 roku 630 mld dolarów, oznacza to utratę aktywów o wartości około 300 mld dol. Do jej dyspozycji pozostały więc głównie aktywa nominowane w chińskim juanie oraz złoto (20 proc. całości rezerw), przy czym sprzedaż kruszcu na rynku będzie dla Rosji mocno utrudniona ze względu na obawy potencjalnych kupców przed ryzykiem zachodnich sankcji. Z tego powodu nawet przyjazne Moskwie Chiny starają się ostrożnie wspomagać swojego sojusznika.

Amerykanie wprowadzili też dodatkowo zakaz wywozu do Rosji banknotów dolarowych, co w połączeniu z sankcjami w sektorze bankowym oraz wycofaniem się z Rosji operatorów kart płatniczych takich jak Visa, Mastercard, czy ostatnio japoński JCB, może doprowadzić do fizycznego deficytu wymienialnej gotówki w Rosji i poważnych utrudnień w rosyjskim handlu międzynarodowym. Krach na rynku jest zresztą widoczny, choćby w postaci gwałtownie rosnącej inflacji.

Brak pieniędzy oraz wprowadzone surowe sankcje technologiczne zakazujące sprzedaży Rosji zaawansowanych technologii, zwłaszcza tych o podwójnym cywilno-militarnym zastosowaniu, mają utrudnić rosyjską agresję. W tej akurat kwestii, w przeciwieństwie do gazu, panuje dziś na Zachodzie jednomyślność.

To w dużym stopniu zasługa Stanów Zjednoczonych, które w odróżnieniu od Unii Europejskiej prowadzą znacznie ostrzejszą politykę sankcyjną wobec Rosji, co jest przede wszystkim skutkiem ich przewagi gospodarczej. Problemem dla Amerykanów, ciągle mocno uzależnionych od ropy naftowej, okazały się jednak gwałtownie rosnące ceny tego paliwa po rozpoczęciu inwazji rosyjskiej na Ukrainie. Rosjanie dobrze o tym wiedzą, więc zaczęli naciskać na producentów ropy, aby nie zwiększali wydobycia. Moskwa blokowała też (wspólnie z Izraelem) porozumienie nuklearne z Iranem, które mogłoby doprowadzić do zniesienia embarga na irańską ropę naftową. Jednocześnie Rosja oferowała swoją ropę naftową z bardzo dużym (25 proc.) upustem, jednak z powodu obaw przed sankcjami, które Amerykanie nałożyli na handel rosyjską ropą, trudno było znaleźć Moskwie kontrahentów. Jej tankowce nie były też wpuszczane do niektórych portów, np. w Wielkiej Brytanii.

Aby docisnąć Moskwę, Amerykanie próbują przeprosić się z populistycznym reżimem Nicolása Maduro w Wenezueli, co może otworzyć wenezuelskiej ropie dostęp do światowych rynków. Zdecydowali też - wraz z sojusznikami - o uwolnieniu ponad 60 mln baryłek ropy ze strategicznych rezerw, aby zahamować dalszy wzrost cen. Te starania odniosły już częściowy skutek ponieważ w połowie marca dynamika wzrostu cen ropy naftowej zaczęła - w odróżnieniu od gazu i innych surowców - nieco spadać.

Cios w oligarchów

Rosyjskie zasoby surowcowe - nie tylko gaz i ropa naftowa, ale również rudy metali - służą przede wszystkim finansowaniu zbrojeń i odbudowie imperium. Część zysków z wydobycia i handlu surowcami trafia także do kieszeni Władimira Putina oraz skupionych wokół niego urzędników i oligarchów. Dzięki temu mogli oni prowadzić bardzo wystawne życie, kupować luksusowe jachty i nieruchomości na całym świecie, latać prywatnymi odrzutowcami i posyłać dzieci do najbardziej prestiżowych uczelni. Dlatego też - tuż po rozpoczęciu wojny na Ukrainie - również oni stali się celem personalnych sankcji wymierzonych przez Zachód. Ich posiadłości i ruchomości zostały aresztowane, a ich aktywa w zachodnich bankach zamrożone. Takie sankcje, dość zgodnie wprowadzone przez państwa zachodnie i ich sojuszników na świecie (np. Japonię, Singapur, Australię), objęły większość rosyjskich oligarchów i polityków wraz z członkami rosyjskiego Zgromadzenia Federalnego (deputowanymi i senatorami). Wyjątku nie zrobiono również dla Władimira Putina, który stał się de facto persona non grata w całym cywilizowanym świecie.

Celem tych sankcji było nie tylko uderzenie w putinowską elitę, ale doprowadzenie do pęknięć w jej szeregach. Jednak poza pojedynczymi głosami krytykującymi politykę Kremla (Oleg Deripaska, Władimir Potanin), inni trzymali język na wodzy. Co ciekawe, wielu menedżerów niższego szczebla zdołało sobie w pierwszych dniach inwazji zapewnić karty pobytu za granicą i uciekło z Rosji. Przykładem mogą tu być szefowie rosyjskich linii lotniczych Aerofłot i Pobieda, którzy nagle zniknęli z Rosji, po czym już z bezpiecznego miejsca wysłali do Moskwy zawiadomienia o swojej dymisji.

Zarządom rosyjskich linii lotniczych rzeczywiście nie ma czego zazdrościć. To właśnie przewoźnicy z Rosji stali się pierwszym celem zachodnich sankcji. Najpierw pojedyncze państwa (w tym Polska), a potem cała Unia Europejska, Stany Zjednoczone, Kanada i wiele innych krajów wprowadziły zakaz przelotów dla samolotów z Rosji, w tym także dla prywatnych odrzutowców. W rezultacie rosyjskie maszyny latające np. między Moskwą a Kaliningradem musiały dokonywać dziwacznych, długich przelotów przez Petersburg i Zatokę Fińską. Oczywiście Rosja w ramach retorsji również zamknęła swoją przestrzeń powietrzną, ale jest to miecz obosieczny, bo choć zachodnie linie muszą teraz nadrabiać drogi i np. w lotach do Azji omijać Rosję nad Arktyką lub Indiami, to Rosja pozbywa się w ten sposób pokaźnych dochodów pobieranych wcześniej za prawo przelotu.

Zakaz lotów był jednak jedynie pierwszym ciosem w rosyjskich przewoźników lotniczych. Wkrótce potem producenci samolotów Airbus i Boeing odmówili serwisowania i certyfikowania rosyjskich maszyn (a większość z nich jest produkcji zachodniej), a leasingodawcy zażądali ich zwrotu. Na koniec dołączyły jeszcze Bermudy, gdzie z powodów podatkowych zarejestrowana jest większość rosyjskich samolotów pasażerskich. Władze tych wysp cofnęły wydane rejestracje, co w praktyce oznacza, że rosyjskie samoloty nie mogą wylatywać poza swoją przestrzeń powietrzną.

Znikające marki

Uderzenie Moskwy na Ukrainę, a zwłaszcza jego brutalność, sprawiło, że wizerunek Rosji został kompletnie zszargany. Większość szanujących się korporacji nie chciała kojarzyć się odtąd z Rosją i wkrótce po wybuchu wojny, zaczęła się wycofywać z tego rynku, niekiedy pomimo wysokich strat. Dodatkowym argumentem za wyjściem z Rosji był niepojęty w dzisiejszych czasach fanatyzm zwykłych Rosjan wspierających w większości politykę Kremla. To m.in. z tego powodu zachodnie serwisy społecznościowe (Facebook, YouTube) zablokowały rosyjskie kanały propagandowe, za co ukarano je potem w Rosji całkowitym odcięciem.

W ciągu kilku dni po inwazji na Ukrainę rosyjski rynek opuszczały kolejne zachodnie korporacje, począwszy od samochodowych, poprzez odzieżowe, a skończywszy na sieciach handlowych i gastronomicznych. Odeszły także luksusowe marki, takie jak np. Louis Vuitton, będące w Rosji oznaką prestiżu. Symboliczne było tu wycofanie się, początkowo z pewnymi oporami, sieci McDonald's, której pierwsza restauracja w Moskwie, otwarta w 1990 roku, była zwiastunem nowej, zakończonej właśnie epoki. Oczywiście nie wszyscy zniknęli z Rosji. W połowie marca w Rosji nadal funkcjonowały niektóre francuskie firmy, w tym sieci handlowe, co mogło mieć związek z wypowiedziami prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który na spotkaniu z przedsiębiorcami miał jakoby namawiać ich, aby nie podejmowali zbyt pospiesznych decyzji.

Sankcje objęły też kulturę, sport i naukę. Wykluczono drużyny rosyjskie ze światowych rozgrywek sportowych, a reprezentanci tego kraju zniknęli z wielu znaczących wydarzeń kulturalnych. Zawieszono także wymianę naukową z rosyjskimi uczelniami, a nadawane na tych uczelniach tytuły przestały być uznawane w Europie.

O dotkliwości tych pozornie drobnych sankcji może świadczyć fakt, że w związku z zablokowaniem wymiany handlowej, w Rosji zabrakło protez oraz materiałów dentystycznych. Niewykluczone więc, że Rosjanie naprawdę wkrótce wrócą do swojego upragnionego Związku Radzieckiego, bez towarów, bez pieniędzy, za to ze złotymi zębami.

Konrad Kołodziejski

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Zobacz również:

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »