Szukam pracownika na niby
Tylko co trzecia oferta pracy, jakimi dysponują pośredniaki jest wykorzystywana. Bezrobotni udają, że szukają pracy, pracodawcy na niby zatrudniają pracowników.
Po latach zastoju rynek pracy zaczyna ożywać. Zgodnie z teorią Lejzorka Rojtszwańca: "jeśli zwalniają, to znaczy, że będą przyjmować", po okresie grupowych redukcji personelu pracodawcy znowu zatrudniają pracowników. Z miesiąca na miesiąc rośnie liczba ofert pracy kierowanych przez przedsiębiorców do pośredniaków. We wrześniu (najświeższe dane) urzędy pracy w całym kraju mogły zaproponować bezrobotnym 84 tys posad, a w sierpniu do wzięcia były 82 tys. wolne etaty. Dla porównania latem 2004 r. firmy zainteresowane były zatrudnieniem co najwyżej 70 tys. pracowników.
Przyjmę na próbę
Chociaż statystyki prezentują się coraz lepiej, to humory personelu urzędów pracy wcale jakoś szczególnie się nie poprawiają. Spośród zgłoszonych ofert wykorzystywana jest co trzecia, w porywach co druga, reszta trafia do kosza, lub "przechodzi" na następny miesiąc.
- Kiedy dostajemy zgłoszenie od pracodawcy spośród osób zarejestrowanych w urzędzie wybieramy bezrobotnych, którzy posiadają najlepsze kwalifikacje do objęcia danego stanowiska - wyjaśnia Iwona Zapolska kierownik referatu pośrednictwa pracy Grodzkiego Urzędu Pracy w Krakowie.
Zwykle udaje się wezwać kilku kandydatów, których pośredniak kieruje następnie na rozmowę kwalifikacyjną.
- Odpowiadamy na każdą ofertę i wysyłamy do pracy osoby zgodnie z życzeniem pracodawcy. Niestety, liczba bezrobotnych, którzy ostatecznie dostają angaż, jest niewielka - mówi Iwona Zapolska.
Dlaczego? Ponieważ najczęściej pracodawcy, przyjmują bezrobotnych na "okres próbny", po czym odsyłają niedoszłych pracowników z powrotem do pośredniaków z informacją, że kandydat nie sprawdził się, nie posiada kompetencji, nie potrafi, nie umie, słowem - nie nadaje się do wykonywania określonej pracy.
Dickensowski kapitalizm
Tego rodzaju uzasadnienia są tym dziwniejsze, że pośrednictwa wysyłają do pracy wyselekcjonowanych bezrobotnych, o umiejętnościach odpowiadających wymaganiom stawianym przez pracodawców. Pracownicy urzędów pracy czasem odnoszą wrażenie, że dla oferentów każdy powód jest dobry, żeby pozbyć się świeżo przyjętego pracownika.
- Niestety, w Polsce wciąż jeszcze obowiązują prawa wilczego, dickensowskiego kapitalizm - mówi Mariusz Ratajkiewicz, kierownik referatu rynku pracy w Powiatowym Urzędzie Pracy w Warszawie i wyjaśnia: - Standardem jest zatrudnianie na czarno, bez umowy o pracę. Jeśli pracownik zacznie się upominać o swoje prawa - jest natychmiast odsyłany z kwitkiem.
Innym przykładem patologii jest najmowanie pracownika tylko na okres próbny, np. do pracy przy kasie sklepowej. Czas próby może wynosić od miesiąca do kilku miesięcy. Potem pracodawca zwalnia pracownika, a w pośredniaku... składa kolejną ofertę na to samo stanowisko.
Mariusz Ratajkiewicz dodaje, że jest też i druga strona medalu. Na 62 tys. bezrobotnych w Warszawie aktywnie pracy szuka co trzeci. - Reszta nie chce pracować, lub pracuje na czarno - mówi Ratajkiewicz.
Wezmę posadę, byle nie daleko
Małgorzata Ormiańska, kierownik referatu pośrednictwa pracy w Powiatowym Urzędzie Pracy w Katowicach przyznaje, że aktywizowanie bezrobotnych napotyka czasem na bariery nie do pokonania, np. wtedy, gdy trzeba znaleźć chętnego do wyjazdu na budowę w innej miejscowości. Taka operacja z góry skazana jest na niepowodzenie, gdyż bezrobotni niechętnie opuszczają dla pracy rodzinną dzielnicę, cóż dopiero mówić o czasowej zmianie adresu zamieszkania.
To tylko jeden z powodów, dlaczego w Katowicach odsetek wykorzystanych ofert pracy waha się od 30 do 50 proc. Jest jeszcze sporo innych.
- Starsi ludzie nie pójdą do pracy jeśli nie dostaną umowy na czas nieokreślony. I trudno im się dziwić. Mając za sobą wieloletni staż pracy chcą, żeby przez te kilka lat, jakie zostały im do emerytury, pracodawca płacił za nie składki emerytalne - wyjaśnia Małgorzata Ormiańska.
Jeśli praca to na czarno
Osobna grupa bezrobotnych to ci, którym na pomocy urzędu pracy w ogóle nie zależy, a skierowania na kolejna rozmowę kwalifikacyjną traktują jako przykrą konieczność. Mariusz Ratajkiewicz rozróżnia wśród nich dwie kategorie: do pierwszej należą osoby o "niskim progu oczekiwań", takie, którym pracować po prostu się nie chce. Środki do życia zdobywają na rozmaite sposoby zbieranie złomu, prace porządkowe itp. - a z list bezrobotnych nie chcą się wykreślić ponieważ zależy im na składce ubezpieczeniowej, opłacanej przez urząd.
Z podobnych pobudek ze statusu bezrobotnego nie rezygnują osoby zliczane do drugiej kategorii. Pracy co prawda nie unikają, ale zatrudniają się na czarno, dlatego zależy im na składce zdrowotnej płaconej przez urząd.
Trudno ocenić, która grupa jest liczniejsza. Według szacunków, bezrobotnych, którzy nie przejawiają żadnej aktywności w kierunku poszukiwania pracy, mamy w Polsce ok. 700 tys. Z kolei w szarej strefie może pracować, jak się uważa, nawet dwa razy więcej osób.
Eugeniusz Twaróg