Tomasz Prusek: Poślizg z atomem będzie nas słono kosztować
Dopiero wojna w Ukrainie, embargo na rosyjskie węglowodory i kryzys energetyczny skutkujący koszmarnymi cenami prądu skokowo przyśpieszyły program budowy elektrowni atomowych w Polsce. Szkoda ostatniej straconej dekady i zaniechania decyzyjnego kolejnych rządów, bo bylibyśmy w zupełnie innym miejscu pod względem bezpieczeństwa energetycznego, a i koszty inwestycji, na którą samodzielnie nas nie stać, byłyby potencjalnie niższe. Pozostaje powiedzieć: "lepiej późno, niż wcale"...
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Budowa elektrowni atomowej była gorącym kartflem dla kolejnych rządów przynajmniej z kilku powodów. To decyzja nie tylko czysto biznesowa, ale także głęboko polityczna, ponieważ technologii atomowej nie mamy, więc trzeba wybrać zagranicznego partnera i związać się z nim na dziesiątki lat "na dobre i na złe". Zatem to strategiczny wybór i gospodarczy, i polityczny, bo taką inwestycję powinno się prowadzić z partnerem godnym zaufania, który - oprócz posiadanej najwyższej jakości technologii - musi także dysponować ogromnymi możliwościami finansowymi. Bo niezależnie od tego, kto by u nas nie rządził i jak bardzo nie wymachiwał szabelką pod hasłem "stać na na wszystko", to po prostu samodzielna inwestycja przekracza nasz potencjał.
Licząca z grubsza cztery dekady historia atomu w Polsce to opowieść o wielkich planach i wielkim braku pieniędzy. Brak "kasy" zawsze był przeszkodą, i za czasów schyłkowych PRL-u, gdy rozpoczynaliśmy w radzieckiej technologii budowę siłowni w Żarnowcu, przez rząd PO-PSL, który reanimował plany atomowe, po obecnie rządzących. Od ostatniej zmiany władzy minęło siedem długich lat, zanim ogłoszono, że pierwszą elektrownię wybudujemy pod auspicjami państwa razem z Amerykanami z Westinghouse, do drugiej przymierza się kapitał prywatny pożeniony z państwowym, którego wybór padł na Koreańczyków. Ba, jak nie było atomówki przez ponad trzy dekady transformacji, tak nie ma, a teraz mówi się nawet o rychłym... trzecim projekcie. Przypomina to trochę atomowe pospolite ruszenie. Szkoda tylko, że tak późno, bo jest "oczywistą oczywistością", że atom w Polsce jest potrzebny. I nie chodzi tylko o skutki wojny w Ukrainie i chęć uniezależnienia się energetycznego od rosyjskich węglowodorów. Atom z kilku powodów jest kluczem do powodzenia dekarbonizacji polskiej gospodarki, mocno obciążonej śladem węglowym.
Unia Europejska przyjęła już wiele lat temu, a po eurowyborach w 2019 roku tylko przyśpieszyła kurs dekarbonizacyjny, ponieważ do 2050 roku chce osiągnąć neutralność klimatyczną. Oznacza to dla gospodarki jak Polska, gdzie nadal wytwarza się z węgla kamiennego i brunatnego ok. 70 proc. energii, totalną dekarbonizację, tyle, że rozciągniętą w czasie. I w tym duchu został opracowany i przyjęty rządowy plan - w 2049 roku ma zostać zamknięta ostatnia kopalnia węgla kamiennego. Od lat pozostaje otwarte "pytanie za milion dolarów": co pojawi się naszym w miksie energetycznym zamiast węgla? Zwolennicy ostrego kursu klimatycznego mają na to oczywiście gotową odpowiedź: odnawialne żródła energii! Czysta energia produkowana z wiatru i słońca jest obecnie na topie. Sęk w tym, że w entuzjazmie dla OZE pomija się dość oczywisty fakt, że - umownie - nie zawsze wieje wiatr i nie zawsze świeci słońce. Zatem OZE są świetnym źródłem zeroemisyjnym, coraz tańszym ze względu na rozwój i upowszechnienie technologii, ale niestety obarczonym ciężką wadą - niestabilnością. A z punktu widzenia zapewnienia nieprzerwanego działania całego systemu elektroenergetycznego w kraju potrzebna jest gwarancja dostaw, której OZE nie dają, bo dać nie mogą. I nie będą dawać dopóty, dopóki nie zostanie rozwinięte na skalę przemysłową magazynowanie energii, które byłoby źródłem energii gdy "nie wieje i nie świeci". A to dopiero przyszłość. Opieranie się na imporcie energii, dla bilansowania swoich potrzeb jest pewnym wyjściem, ale bardzo ryzykownym i co warto dodać - kosztownym. Szczególnie w sytuacjach kryzysowych, o czym przekonaliśmy się po wybuchu wojny w Ukrainie, bo każdy producent energii będzie myślał w pierwszej kolejności o swoich interesach, a w drugiej kontrahentów za granicą. Poza tym, kto kupuje, bo nie ma wyjścia, aby nie doszło do blackuotu, czyli przerw dostaw energii, ten kupuje koszmarnie drogo.
Skoro oczywista jest samodzielna niewystarczalność OZE w miksie energetycznym, przynajmniej do czasu przemysłowego magazynowania energii, to lista pozostałych źródeł jest krótka: pozostaje gaz i atom. I nie ma żadnej trzeciej drogi. Do wybuchu wojny w Ukrainie właśnie gaz wydawał się rozsądnym paliwem przejściowym do gospodarki nisko- i zeroemisyjnej. Po pierwsze emisje CO2 ze spalania gazu są z grubsza o połowę mniejsze niż z najbardziej technologicznie zaawansowanych bloków węglowych, co oprócz mniejszego trucia środowiska ma także walory kosztowe, szczególnie gdy prawa do emisji CO2 w zaledwie pięć lat podskoczyły z 5-6 euro za tonę do blisko 100 euro tego lata (obecnie poniżej 80 euro). Po drugie elektrownie gazowe są dobre pod względem elastyczności pracy i współpracy w utrzymaniu stabilności systemu elektroenergetycznego, co ma kluczowe znaczenie dla pewności dostaw. W uproszczeniu, blok gazowy - w porównaniu z węglowym - szybko się stawia w gotowności do produkcji i szybko wyłącza, jeśli zajdzie taka potrzeba. Można opisowo powiedzieć, że gazówki i OZE to zgrana para. I właśnie gaz został zaakceptowany w Unii jako paliwo przejściowe w transformacji energetycznej. Było to szczególnie ważne dla Niemiec mających zapewnione wydawałoby się niewyczerpane źródło taniego rosyjskiego gazu. Można jednak zaryzykować pogląd, że Polska też dobrze się przygotowała do przestawienia z węgla na gaz, tyle że z zupełnie inną motywacją niż Niemcy, bowiem celem było akurat uniezależnienie się od dostaw błękitnego paliwa ze wschodu. I byliśmy od tego naprawdę o krok i bez wojny w Ukrainie, ponieważ zwiększaliśmy import LNG z wielu kierunków do gazoportu w Świnoujściu, a dzięki wybudowaniu Baltic Pipe uzyskaliśmy dostęp rurą do złóż norweskich. Właśnie teraz, wraż z oddaniem do użytku Baltic Pipe, świętowalibyśmy biznesowe odcięcie się gazu rosyjskiego. Tyle, że wybuchła wojna w Ukrainie i wcześniej stało się to na mocy decyzji politycznej. I choć dzięki inwestycjom w gazoport i Baltic Pipe mamy niezależność gazową, to z powodu gigantycznych cen surowca, który musimy kupować po cenach z kontraktów oraz rynkowych, gdy ad hock bierzemy go spotowo, gaz wypadł z gry jako paliwo przejściowe, mimo że spełniałby świetnie rolę stabilnej podstawy systemu elektroenergetycznego (zgodnie z tym duchem zrezygnowano z budowy węglówki w Ostrołęce i miano ją zastąpić gazówką).
W tej nadzwyczajnej sytuacji, jako alternatywa dla węgla i potrzebny motor dekarbonizacji, pozostał tylko atom, czy ktoś tego chce czy nie. Trzeba wreszcie pogodzić się z faktem, że bez krajowego atomu nie będzie też rozwoju OZE, bo potrzebują one w zapasie systemowego stabilnego źródła. Oczywiście, wojna w Ukrainie i kryzys energetyczny sprawiły, że odżyły nadzieje lobby węglowego na wyrzucenie do kosza planów zamykania kopalń i ograniczania produkcji "brudnej energii", ale ostatnie decyzje dotyczące atomu należy właśnie odczytywać jako twarde kontynuowanie polityki dekarbonizacji, a wcale nie jej zaniechanie. Dodatkowo świadczy o tym nie tylko wysyp projektów wielkoskalowych pod rządowymi skrzydłami, jakimi mają być elektrownie budowane z Amerykanami i Koreańczykami, ale także rosnące zainteresowanie komercyjnymi reaktorami "kieszonkowymi" (SMR), czyli mniejszymi jednostkami, które mogą dla swoich potrzeb stawiać nawet pojedyncze firmy. Trzeba wziąć poprawkę, że to dopiero rozwijająca się technologia, podobnie jak magazynowanie energii, ale jeśli zostanie wdrożona na skalę przemysłową, to węgiel tym bardziej odejdzie do historii. Prawdziwy problem z atomem polega na tym, że chodzi o cenny czas i pieniądze.
W tym miejscu dochodzimy do skutków fatalnego opóźnienia planów atomowych w Polsce, które ma wielu ojców. Zostawiając za sobą ruiny porzuconej na początku transformacji elektrowni w Żarnowcu, działania spod szyldu "budujemy polski atom" ruszyły na większą skalę - poza deklaracjami politycznymi - wraz z powołaniem konsorcjum atomowego kilku wielkich państwowych firm na Forum Ekonomicznym w Krynicy w 2014 roku. Był to - jak się okazało później - schyłkowy okres rządów koalicji PO-PSL, która w pierwszej fazie swoich dwóch kadencji postawiła na budowę nowych wielkich bloków węglowych, gdy okazało się, że energetyka może znaleźć się w zapaści ze względu na masowe wycofywanie starych, koszmarnie kopcących bloków kończących swój technologiczny żywot. Pomimo powołania atomowych spółek celowych więcej było jednak gadania o atomie niż realnych działań. Więc początkowy plan, aby w 2024 roku w naszych gniazdkach popłynął prąd z atomu pozostał na papierze. Patrząc z perspektywy czasu widać, że gdyby tego planu się trzymano, to dziś mielibyśmy zupełnie inną perspektywę bezpieczeństwa energetycznego, a nie nadal rozmawiali o planach i lokalizacjach. Po zmianie władzy w 2015 roku o atomie mówiło się umiarkowanie, bo przez pierwsze lata karty rozdawało lobby węglowe i wstrzymano rozwój OZE przez tzw. ustawę odległościową. Więc tak naprawdę "kopa" atomowi dała dopiero wojna w Ukrainie i szalejące ceny energii. W sumie, zarówno obecnie rządzący, jak i poprzednicy zawalili zgodnie po prawie dwie kadencje parlamentu, zanim podjęto wreszcie strategiczne decyzje. Dlatego według nowych planów pierwszy reaktor ma ruszyć dopiero w 2033 r.
Opóźnienie blisko dekady będzie miało też swoje konsekwencje finansowe, bo koszty budowy mogą iść tylko w górę. Abstrahując od silnego dolara, w którym prawdopodobnie będziemy się rozliczać z partnerami, szacunkowe koszty rosną jak kalejdoskopie. O ile za czasów PO-PSL koszty budowy atomówki szacowano na "jedyne" 50-60 mld zł, to po 2015 roku koszty najpierw podskoczyły do 70-75 mld zł, obecnie mówi się już o ok. 100 mld zł. Dodajmy, że chodzi o jedną elektrownię, a podobno mają być dwie, a być może nawet trzy. Poza tym doświadczenia z ostatnich inwestycji atomowych w Finlandii czy Wielkiej Brytanii, gdzie przecież jest duże doświadczenie w prowadzeniu takich inwestycji, dowodzą, że jakby ostrożnie nie liczyć kosztów, to budżet i tak zostaje solidnie przewalony. Potencjalny wzrost kosztów, to obok opóźnień w realizacji projektów, najważniejsze biznesowe ryzyka inwestycji. Podsumowując, dobrze iż sprawa atomu wreszcie ruszyła z miejsca, bo dłużej po prostu nie można było z tym zwlekać. I nie chodzi tylko o wojnę za naszą wschodnią granicą, ale także kierunek transformacji energetycznej w Europie. Niestety, pewne jak w banku jest, że za wieloletnie opóźnianie decyzji zapłacimy nie tylko pod względem zwiększonego ryzyka związanego z zapewnieniem bezpieczeństwa energetycznego, ale także finansowo, bo projekt będzie droższy. Jak zawsze diabeł będzie tkwić w szczegółach, w tym wypadku przede wszystkim finansowych, w których na razie mamy najmniej konkretów, w przeciwieństwie do wielkich słów w politycznych deklaracjach. Świadczy o tym chociażby zamieszanie z pogłoską o nałożeniu "podatku jądrowego" na wszystkich konsumentów. Jednak jeśli założymy, że wszystkie problemy uda się pokonać i za dekadę będziemy mieć atom w miksie z OZE, to wreszcie nie będziemy wydawać góry pieniędzy na import węglowodorów i przed naszą gospodarką mogą otworzyć się bardzo korzystne warunki do rozwoju.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne poglądy
***