Wzrosło widmo krachu na Białorusi
Białoruś wpada w coraz większe tarapaty finansowe. Kraj nie otrzyma jednak zewnętrznej pomocy bez ustępstw politycznych. W gospodarce punktem wyjścia jest uwolnienie kursu białoruskiej waluty. Prezydent Białorusi, Aleksander Łukaszenko ma już chyba świadomość, że w obu przypadkach nie ma innego wyjścia.
14 września po raz pierwszy, na specjalnej sesji Białoruskiej Giełdy Walutowo-Inwestycyjnej, banki komercyjne mogły sprzedawać walutę po kursie rynkowym. Rezultaty tych pierwszych targów były (dla białoruskiego rubla, potocznie nzaywanego "zajczikiem") chyba nawet gorsze niż się spodziewano. Kurs rynkowy białoruskiej waluty narodowej okazał się o 62 proc niższy od oficjalnego (w dniu targów - 5300 rubli za 1 dolara) i zatrzymał się na poziomie 8600 rubli za 1 dolara. Za euro płacono 12 100 "zajczików", a za rosyjskiego rubla - 305 "białoruskich".
Narodowy Bank Białorusi liczy, że po kilku kolejnych targach kurs białoruskiej waluty ustabilizuje się, a w kantorach pojawią się dolary, euro, funty i rosyjskie ruble. Mało kto jednak w to wierzy. W kasie państwa dramatycznie brakuje dewiz, a na giełdę trafia jedynie waluta białoruskich eksporterów, dysponujących nadwyżkami, po obowiązkowej sprzedaży państwu 30 proc swoich wpływów dewizowych.
Białoruś, uważana za swoisty skansen sowieckiego realnego socjalizmu - od kilku miesięcy stoi w obliczu narastającego i coraz ostrzejszego kryzysu. Przez całe lata prezydent Łukaszenka budował propagandowy mit, że tylko dzięki niemu Białorusinom żyje się lepiej, ceny są kontrolowane przez państwo, renty i emerytury nie tylko są regularnie wypłacane, ale i stopniowo podwyższane... Słowem: może państwo nie jest najbogatsze, ale za to jest stabilne i bezpieczne.
Ten mit właśnie wali się w gruzy. Według oficjalnych danych Biełstata (białoruskiego GUS-u), w pierwszym półroczu 2011 r zadłużenie Białorusi wzrosło do prawie 70 bln rubli białoruskich, co stanowi ok. 36 proc wartości białoruskiego PKB. Co przy tym istotne, od początku roku zadłużenie to wzrosło aż o 82,5 proc.
Ważna jest również struktura tego zadłużenia. Zadłużenie wewnętrzne wynosi 11,2 bln rubli białoruskich (wzrost o ponad 11 proc), za to zagraniczne zwiększyło się w pierwszym półroczu aż o 83,6 proc i dochodzi obecnie do blisko 54 bln rubli białoruskich. Stanowi to równowartość 11,65 mld dolarów i oznacza niebezpieczne zbliżenie się do zapisanego w budżecie limitu zadłużenia zagranicznego, określonego na poziomie 13 mld dolarów.
Wszystko to ma wpływ na funkcjonowanie gospodarki Białorusi, której głównym problemem - zdaniem analityków białoruskich - jest deficyt środków, szacowany w tym roku na ok. 4 mld dolarów.
Łukaszenko ma tylko dwie możliwości wyjścia z finansowego dołka: liczyć na wsparcie Rosji oraz na kredyty MFW. Obie są bardzo trudne w realizacji.
Moskwa gotowa byłaby nawet udzielić pomocy, ale nie za darmo. Chce udziału w prywatyzacji najbardziej atrakcyjnych przedsiębiorstw. Wartość 12-15 największych firm białoruskich szacowana jest na 55-80 mld dolarów, ale Rosja - wykorzystując trudną sytuację partnera - stara się kupić ich aktywa za minimalną cenę. Nie mówiąc już o przedsiębiorstwach strategicznych, których sprzedaż - jak mówią sami Białorusini - oznaczałaby faktyczną utratę suwerenności.
Na razie, zgodnie z porozumieniem podpisanym w czerwcu, Białoruś ma obiecany kredyt stabilizacyjny w wysokości 3 mld dolarów. Ma być on wypłacony w kilku transzach w okresie 3 lat z Funduszu Antykryzysowego Euroazjatyckiej Organizacji Współpracy Ekonomicznej. Rzecz w tym, iż głównym jego donatorem (w 50 proc.) jest Moskwa i to ona dyktuje warunki. Pierwszą transzę - 800 mln dolarów - Białoruś już otrzymała, ale aby dostać kolejne Mińsk musi w okresie najbliższych trzech lat sprywatyzować swoje przedsiębiorstwa i sprzedać ich aktywa na kwotę 7,5 mld dolarów.
A co może Białoruś otrzymać od MFW? Już w latach 2008-2010 Mińskowi udało się uzyskać w MFW kredyt w wysokości 3,5 mld dolarów.
Teraz liczy na kolejną pomoc w wysokości 3,5 - 8 mld dolarów. Ale kredytodawca stawia twarde warunki. Oprócz uwolnienia więźniów politycznych (co ostatnio przyznał sam prezydent Łukaszenko, publicznie oskarżając Zachód, że "żąda od niego ingerowania w wyroki niezawisłych sądów") domaga się również radykalnych reform i zmiany polityki makroekonomicznej. A z tym jest kłopot, bo - jak skarżą się przedstawiciele białoruskiego Ministerstwa Finansów - MFW domaga się reform szybkich i zdecydowanych, nie licząc się z ich kosztami społecznymi. I - mówiąc inaczej - ich konsekwencjami politycznymi dla rządzącej ekipy.
Do tego - co niedawno Aleksander Łukaszenko po raz pierwszy przyznał publicznie - MFW wprost i bez ogródek zażądał od niego uwolnienia więźniów politycznych, uznając to za pierwszy i główny warunek dalszych rozmów o kredytach dla Białorusi. Białoruski prezydent oczywiście zapewnił, że warunek ten został odrzucony. Zdaniem komentatorów - głośne, publiczne zapewnienia, że nie ustąpi przed politycznym dyktatem Zachodu, mają jednak jedynie wymiar propagandowy. W rzeczywistości - dowodzą ci sami komentatorzy - Łukaszenko nie ma żadnego wyboru i - jeśli ktoś inny nie przyjdzie mu z pomocą - będzie musiał spełnić wszystkie żądania MFW.
Już podjęto niektóre działania, jakich wymaga MFW. M.in. Narodowy Bank Białorusi został zobowiązany do ograniczenia emisyjnego kredytowania gospodarki i - jak zapewnił białoruski minister finansów, Andriej Harkowiec - od 1 czerwca br NBB w ogóle wstrzymał tego rodzaju kredytowanie. Programy państwowe mogą być finansowane wyłącznie ze środków, które wcześniej zostały zaoszczędzone w budżecie.
Według zgodnej opinii komentatorów, także białoruskich, kryzys finansowy, jaki przeżywa obecnie Białoruś w rezultacie realizowanej dotąd polityki gospodarczej (prawie, jak za czasów "realnego socjalizmu") jest największym od czasów rozpadu ZSRR i uzyskania niepodległości.
Wśród państw postradzieckich Białoruś bije dziś rekordy tempa dewaluacji i inflacji. Narodowy Bank usiłował w pierwszym półroczu ratować pikujący w dół kurs rubla białoruskiego w stosunku do dolara, ale jedynym skutkiem było poważne naruszenie rezerw walutowych. Jak podliczono, waluta białoruska traciła na wartości w tym okresie 7 razy szybciej niż Turkmenistanu i aż 1763 razy szybciej aniżeli w Rosji.
W ślad za tym ruszyły ceny. Według oficjalnych danych Biełstatu, w pierwszym półroczu ceny towarów konsumpcyjnych wzrosły o 36,2 proc, a tempo inflacji było cztery razy większe, aniżeli zakładano. W rzeczywistości, w przypadku większości towarów ceny wzrosły o 100 proc, a niektórych - nawet o 200 proc.
Aby opanować sytuację (w dużej mierze sprowokowaną przedwyborczymi decyzjami prezydenta Łukaszenki, który zabiegając o poparcie znacząco podniósł płace w sferze budżetowej) Ministerstwo Gospodarki musiało ogłosić, że z dniem 1 września władze zasadniczo ograniczą stosowanie cen regulowanych na "społecznie ważne towary" oraz "uwolnią rubla białoruskiego" i wprowadzą jeden kurs waluty, a następnie przejdą do płynnego kursu rubla białoruskiego.
Wszystkie te decyzje, zapowiedziane jeszcze w lipcu - zgodnie z oczekiwaniami - spowodowały, że zaczęła się podnosić druga fala inflacji. W połowie sierpnia ceny znów poszybowały w górę, a co gorsze w sklepach zaczęło brakować najbardziej podstawowych produktów - przede wszystkim mięsa.
Prezydent Łukaszenko, najwyraźniej zaskoczony takim obrotem sprawy wyrażał publicznie zdziwienie: - Jak to - mówił - przecież żądałem zahamowania wzrostu cen, a one rosną, jak na drożdżach...
I zwalał winę za wszystko na Rosjan, którzy podobno masowo przyjeżdżają na Białoruś, aby korzystając z różnicy kursowej rubla rosyjskiego i białoruskiego - wykupywać białoruskie mięso i mleko. W ślad za tym poszły decyzje typowe dla gospodarki realnego socjalizmu i systemu nakazowo-rozdzielczego: zapowiedziano m.in. wprowadzenie systemu kwotowania dostaw oraz... zobowiązanie producentów, aby sprzedawali część swoich wyrobów na rynku wewnętrznym, nawet jeśli miałoby to im przynieść straty.
Pojawiają się i inne pomysły. M.in. stopniowego podnoszenia cen artykułów rolno-spożywczych, mniej więcej po 3-5 proc miesięcznie, aż wyrównają się one z cenami na rynku rosyjskim. Podobno w otoczeniu prezydenta Łukaszenki dojrzewa również idea, aby przyspieszyć proces prywatyzacji białoruskiej gospodarki, którego głównymi beneficjentami miałyby być najważniejsze klany związane z obecną ekipą rządzącą.
Mówiąc inaczej, chodziłoby o stworzenie własnych, białoruskich "oligarchów" - trochę na wzór rosyjski i ukraiński, aby w ten sposób ożywić pogłębiającą się w kryzysie gospodarkę kraju. Jedno wydaje się poza dyskusją: rządzona przez Łukaszenkę Białoruś bardzo długo nie chciała słyszeć o żadnych reformach ekonomicznych. Teraz została przyparta do muru i nie ma wyboru. Na dobrą sprawę prezydent Łukaszenko już zaczął wyścig z czasem.
Sławomir Popowski
Autor jest publicystą ekonomicznym internetowego Studia Opinii.