Zastępcza wojna na górze

A to dopiero się narobiło! Nie dość, że codziennie znajdowane są nowe ptaki zdechłe na grypę, nie dość, że zabija ona także koty i psy, nie mówiąc już o ludziach, nie dość, że wiosna się opóźnia i nie wiadomo, czy w ogóle nie zostanie w tym roku odwołana, to jeszcze "mamy wojnę, pani Mullerowo" - jak powiedziałby dobry wojak Szwejk.

Jak zwykle chodzi o "niezależność" i "praworządność", jakże by inaczej, a także o "bezpieczeństwo", oczywiście nie bezpieczeństwo bezpieczniaków z zagrożonych rozwiązaniem WSI, tylko zwykłych posiadaczy pieniędzy.

Tak naprawdę jednak, to obecna wojna na górze do złudzenia przypomina mi obrady sejmowej komisji, która przed wielu laty pracowała nad ustawą o kasynach gry. Na posiedzenie przybyło mnóstwo posłów, którzy w większości do tej komisji w ogóle nie należeli i jedni reprezentowali interesy jednego kasyna, drudzy - drugiego, kolejni - trzeciego i tak dalej.

Reklama

Wynikła z tego wojna, co prawda nie taka totalna, jak teraz, kiedy zostały już z poruszone Moce nie tylko Ziemskie, ale i Piekielne, a tylko patrzeć, kiedy, naruszając zasadę "laickości republiki", włączą się i Niebieskie.

Durnie i mądrale

W "Rzeczpospolitej" red. Maciej Rybiński bezlitośnie chłoszcze posłów, że mając często "podstawowe wykształcenie" próbują nie tylko "dłubać" przy "niezależności NBP", nie tylko perorują ze swadą o "renacjonalizacji banków" ale w dodatku są "ekonomicznymi analfabetami".

W krytykowaniu posłów doprawdy niepodobna przesadzić, ale co innego, dajmy na to, ja, który nie jestem, delikatnie mówiąc, ultrasem demokracji, a co innego, kiedy parlamentarzystów zaczynają w ten sposób krytykować szczerzy demokraci. Toż w Polsce zdecydowana większość obywateli legitymuje się wykształceniem podstawowym, a w demokracji decyduje właśnie większość. Im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja!

Co w takim razie demokraci dziś palili? Czy nadal są za demokracją, czy też ledwie ją tolerują i to tylko w sytuacji, kiedy durnie potulnie przytakują mądralom? Obawiam się jednak, że właśnie to jest absolutnie niemożliwe, bo przecież durnie, jako durnie właśnie, nigdy nikomu innemu racji nie przyznają. Mądrale, to co innego, ale skąd właściwie ich wziąć? Red. Rybiński nieubłaganym palcem wytyka posłom ekonomiczny analfabetyzm.

No dobrze, ale co to właściwie takiego? Przecież i dyplomowani ekonomiści, z doktoratami i habilitacjami, nie mogą dojść do porozumienia w kwestiach zupełnie podstawowych! Na przykład pan dr Ryszard Bugaj i pan prof. Jan Winiecki. Toż to "na słońcach swych przeciwnych bogi" ale obawiam się, że jeden drugiego uważa co najmniej za szkodnika. I który z nich w takim razie ma rację, który jest mądralą?

Na wyczucie...

"Wysławiam Cię Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je maluczkim" - przytacza Ewangelista słowa Pana Jezusa. Wydaje się, ze to spostrzeżenie dotyczy nie tylko zagadnień duchowych, ale również i ekonomii. Zwróćmy uwagę, że większość wybitnych ekonomistów, przynajmniej w Polsce, nigdy nie prowadziła własnego biznesu.

Przeważnie albo ubiegają się o różne stypendia, albo o rządowe posady, albo wreszcie zarabiają na życie jako bakałarze. Przedsiębiorstwa natomiast prowadzą często ludzie prości, w języku ewangelicznym - "maluczcy" i to oni sprawiają, że gospodarka jako tako funkcjonuje, często wbrew usiłowaniom "mądrych i roztropnych".

Ileż doktoratów i habilitacji przydzielono za pierwszej komuny za uczone wywody o wyższości Świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia, za "bodźce materialnego zainteresowania", lub Wielkie Organizacje Gospodarcze?

Ponieważ w demokracji podstawową sprawą jest sklecenie jakiejś większości z wyznawców różnych politycznych zabobonów, to w tym celu trzeba również dokonywać kompilacji różnych ekonomicznych teorii i w rezultacie powstaje coś osobliwego, od czego można dostać oczopląsu. Wprawdzie mówi się, że astronomów jest mniej niż ekonomistów, bo astronomowie wiedzą, że gwiazdy poruszają się same, ale i z popychania gwiazd też można nieźle żyć.

W rezultacie nikt nie jest w stanie nie tylko zapamiętać, ale nawet przeczytać obowiązujących ustaw i rozporządzeń. W tej sytuacji kapitanowie gospodarki prowadzą swoja działalność według poczucia słuszności. Liczba tych dzielnych ludzi stale rośnie, o czym świadczy fakt, że co najmniej około 30 proc. polskiego PKB wytwarzane jest w "szarej strefie", a więc z pominięciem wszelkich przepisów i procedur. Czy przypadkiem nie dzięki temu właśnie nasza gospodarka jakoś funkcjonuje?

Socjalizm bohatersko walczy

z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju. Znakomitą ilustracją trafności tego spostrzeżenia Stefana Kisielewskiego jest aktualna "wojna na górze", dla której oczywiście projektowana fuzja banków jest tylko pretekstem. Ale ten pretekst pojawił się dlatego, ze w ustawodawstwie naszym nie przestrzega się podstawowych zasad prawa rzymskiego - że własność - to pełne władztwo nad rzeczą, które przysługuje właścicielowi z wyłączeniem innych osób i że "volenti non fit iniuria" (chcącemu nie dzieje się krzywda).

Na przykład ustawa z 29 sierpnia 1997 roku, prawo bankowe stanowi w art. 25, że objęcie lub nabycie akcji banku wymaga zezwolenia Komisji Nadzoru Bankowego, która może swoje zezwolenie cofnąć, jeśli "wpływ osoby zamierzającej objąć lub nabyć akcje może okazać się niekorzystny dla ostrożnego i stabilnego zarządzania bankiem".

KNB poza tym de facto mianuje dwóch członków zarządu, w tym prezesa! Podobnie art. 124. Dotyczy to nie banków państwowych, tylko jak najbardziej prywatnych! Oto okazuje się, że właściciel nie może zrobić ze swoją własnością tego, co chce, tylko musi robić to, na co pozwolą mu urzędnicy. To oni decydują, wpływ jakiej "osoby" okaże się korzystny, a jakiej niekorzystny "dla ostrożnego i stabilnego zarządzania bankiem". Nawet nie śmiem się domyślać, według jakich kryteriów ten "wpływ" jest oceniany, bo sam wokabularz do ustawy obejmuje aż 27 pozycji.

Te wszystkie środki ostrożności podyktowane są - jakże by inaczej! - troską o bezpieczeństwo bankowych klientów. Wydaje się jednak, że to tylko pretekst, taki sam, jak projektowana fuzja banków dla "wojny na górze", bo tak naprawdę mamy do czynienia z pewną symbiozą banków ze światem polityki.

Po pierwsze, banki są koncesjonowane, a więc za przywilej możliwości zarabiania na obracaniu cudzymi pieniędzmi trzeba jakoś zapłacić.

Po drugie, rządy napędzają bankom klientów, stopniowo nakładając obowiązek korzystania z usług banku w coraz to nowych sytuacjach. Przede wszystkim zaś rządy nakładają na obywateli coraz to nowe przymusowe świadczenia pieniężne, dzięki którym banki zwiększają możliwości inwestowania np. w obligacje skarbowe, stając się wierzycielami długu publicznego.

W ten sposób obywatele z klientów stopniowo przekształcają się w niewolników banków i innych instytucji finansowych, a ponieważ to rząd odpowiada za utrzymanie ich w posłuszeństwie, to banki specjalnie nie protestują przeciwko urzędniczej kontroli. One też rozumieją, że trzeba się dzielić. Bo - jak zauważył Gałczyński - "mówiła żony ciotka: tych co płacą - nic nie spotka".

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bank | Nie dość | góra | Nie wiadomo | wojny | bezpieczeństwo | wojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »