Siedem plag na 2021 rok

"Wojny handlowe" USA z Chinami zamienią się w zimną wojnę i świat rozpadnie się na dwie wrogie części. W kilku dużych państwach wybuchnie rewolucja społeczna. Dojdzie do serii wielkich katastrof klimatycznych. To najczarniejsze z czarnych scenariuszy na 2021 rok. Nieprawdopodobne? Są jeszcze inne - globalna stagnacja, wysoka inflacja i narastające długi.

Nie mówimy tu o żadnych czarnych łabędziach, które pojawiają się nagle i bywa, że nie można przewidzieć ich inwazji. To nie są żadne ryzyka, których nie znamy lub nie udało się nam oswoić z ich istnieniem. To nie scenariusze dyktowane przez zerwaną z uwięzi wyobraźnię twórców horrorów o wampirach nad rozlewiskiem lub jedenastego sezonu "Walking Dead".  

Mówimy o procesach dawno rozpoznanych, które trwają, rozwijają się, niektóre już przez dekady. A teraz przy niekorzystnym zbiegu zdarzeń mogą całkiem wymknąć się spod kontroli. Procesy te pielęgnowane były przez elity polityczne na całym świecie, jak ogródek przydomowy w małym bawarskim miasteczku. W ten sposób, że robiły "za mało" i "za późno", żeby odwrócić ich bieg.

Reklama

Benzyny do ognia dolali w ostatnich latach populiści, którzy żerowali na rosnących po poprzednim kryzysie frustracjach społecznych lub napięciach międzynarodowych. Pogłębiali podziały, by na wylanych w tych rowach fundamentach budować swój aparat przemocy. A na to wszystko przyszła pandemia koronawirusa i do istniejących pęknięć dołożyła swoje.

Co najgorszego może nas czekać?

Wojna. Rywalizacja starożytnego supermocarstwa Aten z rosnącą w siłę Spartą została opisana przez greckiego historyka Tukidydesa. Graham Allison, doradca prezydenta USA Bila Clintona, a obecnie profesor Uniwersytetu Harvarda nawiązał do jego opowieści o "Wojnie peloponeskiej", opisując obecną rywalizację USA z Chinami, drugą najpotężniejszą gospodarką świata, rozwijającą się na dodatek znacznie szybciej. Sytuację, w której znajdują się mocarstwa nazwał "pułapką Tukidydesa". 

Na czym polega pułapka? Na tym, że rywalizacja światowego hegemona i aspiranta ma charakter strukturalny i strategiczny. Wpadający w pułapkę dążą do starcia, a im bliżej wyrównania potencjałów, tym bliżej też do konfliktu. Graham Allison napisał w 2017 roku, że USA i Chiny są na "kolizyjnym kursie". Przeanalizował 16 analogicznych sytuacji z czasów nowożytnych. 12 z nich zakończyło się wojną.  

Trudno sobie wprawdzie wyobrazić współczesnych hoplitów strzelających do siebie pociskami nuklearnymi dalekiego zasięgu, skoro do takiego rozwoju zdarzeń nie doszło nawet w czasach rywalizacji ZSRR z USA. Ale zimna wojna jest możliwa. Oznaczałaby ona szybkie pogrupowanie państw w dwa bloki, lokalne konflikty rozgrywane przez "pośredników", gigantyczny wyścig zbrojeń i koniec globalizacji. Rywalizacja wysysałaby siły z gospodarki w obu "obozach", a w rezultacie pogarszała jakość życia ludzi na całym świecie.

Być może "wojny handlowe" z Chinami wywołane dwa lata temu przez ustępującego teraz prezydenta USA Donalda Trumpa stanowiły moment zwrotny, który oba mocarstwa wepchnął w pułapkę. Stać się tak mogło także dlatego, że retoryka Donalda Trumpa obciążała Chiny winą za niepowodzenia i upokorzenia "przeciętnego Amerykanina", a nawet za wybuch pandemii. Wróg został wskazany na Twitterze i bardzo trudno będzie makkartystowską narrację okiełznać.   

Tym bardziej, że strategia bezpieczeństwa narodowego USA z 2017 roku stanowi, iż region Azji i Pacyfiku ma "największe znaczenie dla przyszłości USA". To tam może się zacząć wyścig zbrojeń, a "pośrednicy" z Laosu lub z Wietnamu mogą oddać pierwsze wystrzały.

Pytania o globalizację

Wojna, nawet zimna, przerwałaby - może na dziesięciolecia - proces globalizacji. Zaczęłoby się prawdopodobnie od wzrostu wyceny ryzyka w krajach przyfrontowych przez krążący po świecie kapitał. A ze względu na położenie geograficzne za kraj "przyfrontowy" mogła by być uznana Polska.

Cokolwiek by o globalizacji nie powiedzieć złego, wyciągnęła ze skrajnego ubóstwa miliardy ludzi na świecie. Gwałtowne załamanie globalizacji ponownie wepchnęło by ich w nędzę. Kryzysy migracyjne, które widzieliśmy do tej pory, to tylko skromne preludium do tych, które mogłyby nastąpić.   

Skoro mówimy o globalizacji, takiej jaka była do tej pory, to jednym z jej efektów był rozpad społeczeństw Zachodu na nieliczną grupę ekstremalnie bogatych i rosnącą grupę coraz uboższych. To zjawisko jest znane i opisane zostało już przez tak wybitnych ekonomistów i badaczy jak Thomas Piketty, Gabriel Zucman czy Branko Milanović, żeby wymienić tylko niektórych.

Rosnące nierówności to prawdopodobna przyczyna spadku zagregowanego globalnego popytu, mniejszej produktywności, coraz niższych stóp procentowych i rosnącego zadłużenia gospodarstw domowych na całym świecie. Zadłużenie to już raz doprowadziło do wielkiego kryzysu finansowego z lat 2007-2009. Wiele badań, w tym także banków centralnych, dowodzi, iż pandemia istniejące nierówności jeszcze bardziej pogłębia.

Ale są też badania pokazujące, w jaki sposób bogatsi stają się jeszcze bogatsi, a biedniejsi biednieją i - co zaskakujące - w kraju tak (na tle innych) dbającym o spójność społeczną jak Norwegia. Obowiązuje tam podatek majątkowy, rejestry podatkowe są jawne i może dzięki temu czwórce badaczy - Andreasowi Fagerengowi, Luigiemu Guido, Davide Malacrino oraz Luigiemu Pistaferriemu - udało się prześledzić zaskakującą akumulację bogactwa osób już nadproporcjonalnie bogatych.

Otóż okazało się, że ludzie należący do jednej czwartej najbardziej zamożnych, którzy w 2004 roku zainwestowali jednego dolara, choć nie splamili się jakąkolwiek pracą i nie zwiększyli ani o jotę swej produktywności, zarobili w 2015 roku 1,5 dolara, czyli osiągnęli stopę zwrotu 50 proc. Całkiem nieźle. Ale najbogatsi mieli jeszcze lepiej. To oni, stanowiący zaledwie 0,1 proc. norweskiego społeczeństwa, na inwestycji w wysokości dolara zarobili w tym czasie 2,4 dolara. To znaczy 140 proc.

Jakie płyną stąd wnioski?

Wysokie zyski jednostek ze szczytu skali zamożności pozwalają im na tym szczycie pozostawać i piąć się jeszcze wyżej. To zasługa mechanizmów rynków finansowych pozwalających uzyskiwać wyższe, skorygowane o ryzyko stopy zwrotu właśnie tej grupie. To także skutek dostępu do lepszych możliwości inwestycyjnych i lepszego zarządzania majątkiem niż w przypadku inwestorów-leszczy, którzy powierzone pieniądze z reguły tracą.        

Klasa polityczna - zarówno w Europie, jak w USA, a jak widać nawet w Norwegii - była bezradna wobec narastających napięć społecznych ujawnionych w pełni przez poprzedni kryzys. Czy będzie w stanie teraz stanąć na wysokości zadania i dokonać "wielkiego resetu" przede wszystkim we własnym myśleniu? Ale jeżeli nawet to zrobi, podobnie zresztą jak król Francji Ludwik XVI, to czy zapobiegnie rewolucji?  

Christine Adams, profesor historii w St. Mary's College of Maryland przywołuje na łamach “Washington Post" paradoks opisany przez ojca politologii Alexisa de Tocqueville. Stwierdził on - a za nim liczni wybitni socjolodzy - że rewolucje niekoniecznie wybuchają wtedy, gdy ludzie są najmocniej uciskani przez panujący system. Były częściej wynikiem rosnących oczekiwań społecznych. Kiedy aspiracje rosną, a równocześnie reżym łagodnieje, pojawia się iskra rewolucyjnego buntu.

Trudno, by rewolucja wybuchła w czasie zarazy. Być może dlatego nie przerodziły się w nią (na razie) ani protesty Black Lives Matter ani Strajku Kobiet. Ale gdy zaraza zelżeje i pojawią się nadzieje na lepsze jutro?

Problem polega na tym, że rewolucja - jak na razie - nie artykułuje swojej agendy "za", choć wiemy, "przeciw" czemu jest (nierównościom, apartheidowi, rasizmowi, ograniczaniu praw kobiet). Brakuje jej wyraźnie opata Sieyèsa albo Lenina. To powoduje, że może być chaotyczna, nieokiełzana i niszcząca. A zważywszy na realia amerykańskie, gdzie karabinów jest więcej niż obywateli - także krwawa.  

Katastrofy klimatycznej, która równocześnie zniszczy cały świat i spowoduje, że gatunek homo sapiens podzieli los dinozaurów, trudno spodziewać się jeszcze w 2021 roku. Specjaliści mówią, że zostało nam do takiego momentu około 30 lat.

Ale - tu nadzwyczaj silny huragan, tam tajfun, to znów nieoczekiwany wyciek ropy na rozmarzającej zmarzlinie, ówdzie pożar - to już norma ostatnich lat. To tu, to tam kilkadziesiąt, kilkaset miliardów dolarów strat. Pytanie, jak długo takie szoki wytrzyma system ubezpieczeniowy, a tym bardziej - reasekuracyjny. Ten rok może okazać się czasem wstrząsów w tym systemie.

Wirus grasuje, pieniądze zamrożone w kieszeniach

Załóżmy z naiwnym optymizmem godnym romantycznej komedii, że USA i Chiny zawrócą zanim wpadną w pułapkę Tukidydesa, rewolucja jeszcze nie wybuchnie, a katastrofy klimatyczne w tym roku nie będą bardziej dotkliwe niż w ciągu kilku ostatnich lat. Jesteśmy uratowani? Będziemy żyli długo i szczęśliwie? Nic podobnego.

Może się okazać, że pomimo szczepionki nie wygrzebiemy się z pandemii przez cały przyszły rok, a nawet przez wiele kolejnych lat. Chodzi nie o skuteczność, ale o społeczną akceptację szczepień i tempo "wszczepiania" populacji. Zaszczepić skłonna jest się niespełna połowa Polaków. Według danych Ministerstwa Zdrowia w ciągu pierwszy pięciu dni pierwszą dawkę  antidotum podano 47,6 tys. osób. Wiadomo, że okres świąteczny, sylwestrowe nastroje, że "pierwsze śliwki robaczywki", ale w tym tempie uodpornienie 30 mln polskich obywateli potrwałoby ponad osiem lat.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Nawracające fale zachorowań, ponawiane czy też "pełzające" lockdowny potrwają prawdopodobnie nie tylko przez najbliższe dwa kwartały, jak tego obecnie oczekuje większość ekonomistów. A to znaczy, że zanim gospodarka odbije, może minąć dużo więcej czasu. Rok 2021 nie będzie w porównaniu z poprzednim okresem recesji, ale może okazać się czasem stagnacji nie spełniającej społecznych aspiracji.

Jeśli będą lockdowny, będzie pomoc państwa albo pogłębi się dramatyczna sytuacja zamykanych działów gospodarki. Jeśli będzie pomoc państwa, będzie rósł dług publiczny. Panaceum na wzrost długu mają być fundusze unijne, a zwłaszcza pieniądze z funduszu odbudowy. A jeśli Unia wstrzyma wypłaty w związku z naruszaniem przed Polskę zasad praworządności? Takiego scenariusza też nie można pominąć.

Nie chcemy stagnacji, chcemy, żeby gospodarka rosła, i żebyśmy mogli się bogacić? Owszem, ale kiedy gospodarka ruszy z kopyta, bogacić się będą mogli jedynie nieliczni. Bo załóżmy, że pandemia i związane z nią obawy ustąpią. Zapłacimy za to bardzo wysoką inflacją, która pożre dochody z pracy, świadczenia, emerytury itp. Tak twierdzi Charles Goodhart, emerytowany profesor London School of Economics i były członek Komitetu Polityki Pieniężnej decydującego o stopach procentowych w Banku Anglii. Gigantyczna podaż pieniądza dostarczonego przez rządy i banki centralne musi tak się skończyć, gdy zaczniemy znowu wydawać.

Wsparcie gospodarki przez rządy i banki centralne spowodowało niespotykane do tej pory zwiększenie bazy monetarnej, czyli - w wielkim uproszczeniu - ilości pieniądza, jaki jest dostępny ludziom i przedsiębiorstwom. W Polsce podaż pieniądza M1 wzrosła w listopadzie o ponad 35 proc., licząc rok do roku. Póki grasuje wirus, ta cała masa pieniądza jest zamrożona w naszych kieszeniach, uściubiona na jeszcze czarniejsza godzinę.

Nie jeździmy na wakacje, na narty, na święta, nie podróżujemy, nie chodzimy do restauracji, do kina czy na koncerty. Przedsiębiorstwa nie inwestują. Słowem - prędkość obiegu pieniądza (velocity) zamarła. A to - obok wielkości bazy monetarnej - drugi czynnik przesądzający o wzroście cen. "Prędkość (...) spadła prawie tak szybko, jak zwiększa się jego ogólna podaż" - pisze na łamach portalu VoxEU Charles Goodhart. Ale kiedy wirus "już sobie pójdzie", zaczniemy wydawać i velocity wróci do normy.  

"Ignorowanie potencjalnych zagrożeń inflacyjnych jest równoznaczne z chowaniem przez strusia głowy w piasku" - napisał wybitny ekonomista.

Jeśli - tak jak łudzą się rządzący - gospodarka odbije już w tym roku, inflacja nieuchronnie wróci i będzie wysoka. Ale Charles Goodhart twierdzi, że przez najbliższe lata, a nawet dziesięciolecia mogą nas trapić równocześnie trzy plagi - słaby wzrost gospodarki, wysoka inflacja i potężne długi.

To nie są żadne "czarne" scenariusze ani wizje egipskich plag, choć naliczyć można by ich pewnie dużo więcej niż siedem. Poprzedni kryzys finansowy pokazał, że jesteśmy w pułapce, a kolejne lata - że nie wiemy, jak z niej wyjść. Wirus wepchnął nas w nią jeszcze głębiej.      

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »