Kogo cieszy i martwi słaby złoty?
Nasza waluta najsłabsza do euro od 2009 roku cieszy krajowych eksporterów i część ekonomistów. Jednak dla konsumentów i oszczędzających to kiepska wiadomość, bo zapłacą więcej za importowane towary i usługi, a podkręcona tym inflacja uderzy w i tak już przynoszące dotkliwe realne straty oszczędności.
O ile w mijającym tygodniu możemy mówić o "czarnej środzie" na warszawskiej giełdzie, szczególnie dla banków, to cały tydzień można też ochrzcić mianem "czarnego" dla złotego. Nasza waluta słabła w oczach i momentami płacono nawet 4,64 zł za euro, 3,97 zł za dolara i 4,35 zł za franka szwajcarskiego. Waluta zawsze słabnie, gdy zagraniczni inwestorzy zaczynają się bać rozwoju sytuacji, zarówno globalnego, jak i lokalnego, i na wszelki wypadek szukają "safe heaven", czyli bezpiecznych przystani w walutach rezerwowych, pozbywając się lokalnego pieniądza. Przyczyn tak gwałtownego osłabienia naszej waluty jest wiele, i należy ich szukać zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz Polski. Z najważniejszych czynników niezależnych od nas, warto wymienić strach przed skutkami wymykania się spod kontroli pandemii koronawirusa w Europie, czego konsekwencją jest ponowne zamknięcie gospodarek np. we Francji i Niemczech (nasz największy partner handlowy), a także niepewność, co do wyniku wyborów prezydenckich w USA 3 listopada. Złoty - pod tym względem jazdy w dół - nie jest walutowym wyjątkiem w naszym regionie Europy, bo traci na wartości też węgierski forint czy czeska korona.
Jednak jeśli chodzi o Polskę, to pesymizm inwestorów zagranicznych z pewnością potęguje również narastający konflikt społeczny i masowe protesty, bo nikt nie lubi robić interesów w kraju, w którym władza i obywatele spotykają się na ulicy i o eskalacji wydarzeń decydują emocje. Wcześniej czy później, ma to przełożenie na nastroje konsumenckie, a w wypadku dalszej radykalizacji działań grozi nam destabilizacja społeczna o trudnych do wyobrażenia konsekwencjach, także gospodarczych. W mojej karierze zawodowej miałem liczne spotkania z zagranicznymi inwestorami i zarządzającymi globalnymi funduszami, i oprócz pytań o czysto ekonomiczne aspekty działania naszej gospodarki, zawsze pojawiał się też wątek stabilności politycznej i społecznej, niezmiernie ważnej dla bezpieczeństwa lokowania kapitału przez zagranicę nie tylko u nas, ale pod każdą szerokością geograficzną. Obecnie o obrazie Polski w światowych mediach można powiedzieć wiele, ale nie to, że mówi o wewnętrznym spokoju. A mając do wyboru walutę rezerwową czy walutę kraju, gdzie na ulicach miast odbywają się masowe protesty, co bardziej ostrożni inwestorzy mogą wybierać "twarde" waluty, aby się zabezpieczyć.
Spadek wartości złotego można opisać "zasadą kuli bilardowej": uderzona powoduje zmianę położenia innych kul, dla jednych graczy korzystną, dla innych nie. Zacznijmy od tych, którym - przynajmniej przejściowo - słaba waluta jest na rękę. Chodzi przede wszystkim o eksporterów, ponieważ za swoje towary i usługi otrzymują zapłatę np. w euro, a koszty ponoszone w kraju mają w złotówkach i w miarę stałe (o ile pracownicy nie wołają o podwyżki, ale to mało prawdopodobne w okresie recesji, albo nie muszą importować komponentów lub surowców, za które płacą w "twardych" walutach). W tym sensie, słabszy złoty może - zdaniem części ekonomistów - pomóc naszej gospodarce walczącej o wyjście z pandemicznego kryzysu. Ale przecież nie każdy w Polsce jest przedsiębiorcą żyjącym z intratnego eksportu. Co więcej, nie zarobią także operatorzy turystyki i handlowcy w Polsce, choć słaby złoty w normalnych warunkach przyciągałby jak plaster miodu zagranicznych klientów do sklepów, zakładów usługowych, gastronomii i obiektów noclegowych. Tutaj przyczyną jest uznanie Polski za kraj wysokiego ryzyka epidemiologicznego i wprowadzenie kwarantanny dla wracających np. do Niemiec. Nikt przecież nie będzie ryzykował u siebie izolacji za cenę zakupu tańszej benzyny czy usług fryzjera w Polsce.
Po drugiej stronie stołu, wśród "przegranych" na taniejącym złotym, są przede wszystkim kredytobiorcy, którzy zaciągnęli zobowiązania w walutach obcych, na czele z frankowiczami. Pomimo rosnącej liczby spraw w sądach, banki raczej nie są przychylne do ugodowego załatwiania spraw kredytów frankowych. I dopóki ktoś nie ma w ręku ugody lub korzystnego dla siebie prawomocnego wyroku, musi jak do tej pory spłacać raty kredytu. A im droższy frank, tym są one wyższe. Ryzyka kredytowego nie odczuwają jedynie zarabiający w walucie, w której mają zobowiązania, a jednak rzadko kto ma w Polsce kredyt w CHF i jednocześnie pracuje w Szwajcarii. Ten sam mechanizm ryzyka kursowego bije w przedsiębiorstwa, które zadłużyły się np. w euro, o ile nie mają naturalnego zabezpieczenia w postaci przychodów w tej walucie. Zatem licznymi ofiarami słabego złotego są kredytobiorcy, niezależnie czy są to firmy, czy klienci indywidualni (tych są u nas setki tysięcy), o ile się nie zabezpieczyli instrumentami finansowymi, za które przecież i tak trzeba byłoby ekstra zapłacić.
Słaby złoty może pogłębić nasze problemy także w obszarze, w którym i tak sobie już kiepsko radzimy: inflacji. We wrześniu, według unijnej metodologii mieliśmy najwyższą inflację w całej Unii Europejskiej, a u nas wg GUS sięgnęła ona 3,2 proc., licząc rok do roku. Co prawda, wg wstępnych szacunków, w październiku obniżyła się do 3 proc., ale to i tak ponad cel inflacyjny 2,5 proc. i bliżej górnej granicy wahań (3,5 proc.). Sprowadzanie z zagranicy coraz droższych towarów i usług w ujęciu złotówkowym podnosi poziom cen w Polsce. Co prawda, można by się spodziewać, że skoro wiele państw europejskich przeżywa gorszą recesję niż Polska, to można tam w ujęciu euro coś taniej kupować, ale nie jest to wcale regułą. Problem mają także przedsiębiorcy, którzy muszą sprowadzić komponenty lub surowce do produkcji, a potem sprzedać towary na polskim rynku za złotówki. Mają wyjście: albo wezmą droższe euro czy dolary na swój rachunek i oberwą na marżach i zyskach, albo przerzucą wyższe koszty na konsumentów, którzy zobaczą wyższe ceny na półce.
Słaby złoty pozostaje zatem ukrytym czynnikiem proinflacyjnym i ostatni okres pod tym względem nie napawa optymizmem. Jednak kluczem jest trwałość osłabienia naszej waluty. Jeśli na koniec roku euro potanieje do np. 4,40-4,50 zł, to zapewne obecny chwilowy wyskok nie odbije się zauważalnie na inflacji. Jednak długotrwałe utrzymanie kursu powyżej 4,60 zł, nie mówiąc już o jeszcze większym osłabieniu, może fatalnie wpłynąć na stabilność pieniądza w Polsce. A co za tym idzie, na interesy milionów posiadaczy oszczędności, których przy prawie zerowych stopach procentowych, wiele banków nie chce przyjmować, chyba że na symboliczny "0,01 proc.". A obecna inflacja rzędu 3 proc. oznacza, że posiadacze kapitału ponoszą wysokie realne straty, bo pieniądze tracą na wartości, a lokaty bankowe nie dają już ochrony kapitału. Gdyby słaby złoty stał się jednym z paliw inflacji (poza np. usługami), to oszczędzający prawdopodobnie liczyliby jeszcze większe straty niż obecnie. Na listę poszkodowanych przez złotego można także wpisać tych potencjalnych polskich turystów, którzy chcieliby wyjechać za granicę. Jednak z powodu sytuacji epidemiologicznej nie jest to tak liczna grupa, jak w poprzednich latach. Ale jeśli ktoś mimo wszystko zdecyduje się wyjechać do krajów z "twardą" walutą, to wszystko, co kupi za granicą będzie dla niego droższe, im słabszy złoty. I będzie to na pewno niezapomniany urlop nie tylko z powodu pandemii koronawirusa.
Zatem słabnący złoty dla jednych przynosi korzyści, dla innych straty. Sęk w tym, aby słabość naszej walucie nie weszła w krew i nie stała się sygnałem pogorszenia stanu gospodarki i spadku zaufania zagranicznych inwestorów. Bo wówczas - w długim terminie - firm, konsumentów i oszczędzających, którzy cierpią na drogim euro, dolarze czy franku będzie przybywać.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj