Niebezpieczne euro: Lekcja Włoch
Niedawne wybory parlamentarne we Włoszech - swego czasu jednego z głównych inicjatorów i współtwórców integracji europejskiej - zakończyły się sukcesem bloku partii krytycznych wobec kursu, jaki integracja przybrała w praktyce. Nie ulega wątpliwości, że taki obrót sprawy jest w dużej mierze skutkiem gospodarczej stagnacji, której Włosi doświadczają już od dawna.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
- Spora część włoskiej elity gospodarczej od dawna była krytyczna wobec idei wspólnej waluty oraz zasad regulujących jej funkcjonowanie
- Za włoskie niepowodzenia gospodarcze powszechnie obwinia się samych Włochów, gdyż od dłuższego czasu kraj ten uchodzi za "chorego człowieka Europy"
- Władze Włoch i innych krajów Południa Unii Europejskiej są zachęcane (przez polityków niemieckich) do przejęcia niemieckiego modelu wzrostu bazującego na ekspansji eksportu
Sytuacja gospodarcza Włoch jest współkształtowana przez politykę instytucji Unii Europejskiej - przede wszystkim przez wspólną politykę pieniężną realizowaną przez Europejski Bank Centralny oraz wciąż obowiązujące zasady fiskalne (nawet jeśli czasowo zawieszane) w krajach członkowskich (zwłaszcza te ze strefy euro). Jest więc czymś naturalnym, że za gospodarcze niepowodzenia opinia publiczna (oraz cyniczni politycy) obwiniają instytucje unijne - w tym zwłaszcza samą ideę wspólnej waluty europejskiej.
Trzeba jednak odnotować, że także spora część włoskiej elity gospodarczej od dawna była krytyczna wobec idei wspólnej waluty oraz zasad regulujących jej funkcjonowanie. Już w 1998 r., jeszcze przed powołaniem euro do życia, wypowiadał się na ten temat profesor Luigi Pasinetti - nestor włoskich ekonomistów. Rzeczowa krytyka zasad fiskalnych mających osłaniać funkcjonowanie euro nie unikała ostrych ocen. Pasinetti określił owe zasady mianem folly (ang. "głupstwa"). Głosy krytyczne stały się jeszcze powszechniejsze w latach późniejszych. Do grona radykalnych krytyków uczestnictwa Włoch w strefie euro dołączył m.in. ideowy i żarliwy socjalista, profesor Mario Nuti (dobrze znany polskim ekonomistom, swego czasu doradca wicepremiera Grzegorza Kołodki).
Za włoskie niepowodzenia gospodarcze powszechnie obwinia się samych Włochów, gdyż od dłuższego czasu kraj ten uchodzi za "chorego człowieka Europy". Symptomem choroby trawiącej Półwysep Apeniński miałby być wysoki poziom długu publicznego brutto. Jeszcze przed pandemią, w 2019 r., wynosił on 134 proc. PKB, a w 2021 r. przekraczał 150 proc. PKB. Poważniejszą oznaką słabości jest niezadowalające tempo wzrostu gospodarczego. Już od początku XXI w. jest ono niskie. PKB na mieszkańca realnie wzrastało w tym okresie średniorocznie o 0,2 proc. (dla porównania, w Niemczech średnio o 1,1 proc.). Sam wzrost też był niestabilny. Między latami 2000 a 2019 Włochy doświadczały sześciokrotnie otwartej recesji. Wreszcie - mają one wysoką stopę bezrobocia. Aktualnie (dane za 2021 r.) jest to 9,5 proc. (w Niemczech - 3,6 proc.).
Gospodarcze niepowodzenia Włoch przypisuje się często czynnikom raczej pozaekonomicznym (korupcja, mafia, niewydolność administracyjna, brak nowoczesnej kultury organizacyjnej itp.). Niestabilność polityczna i słabość rządów ma skutkować zbyt luźną ("nieodpowiedzialną") polityką fiskalną. Przywołuje się także (anegdotyczne) objawy nadmiernych wpływów związków zawodowych, wreszcie niekorzystną strukturę gałęziową gospodarki i inne czynniki natury mikroekonomicznej. Innymi słowy los Włoch miałby być pochodną "charakteru narodowego" jego mieszkańców (stereotyp leni i bałaganiarzy).
Alternatywna diagnoza przyczyn ustawicznego włoskiego kryzysu gospodarczego jest inna (co nie oznacza, że należy całkowicie odrzucić poglądy obiegowe). W myśl tej diagnozy winny jest, w pierwszym rzędzie, sposób funkcjonowania wspólnej waluty euro. W drugim zaś polityka gospodarcza centralnego kraju strefy euro, tj. Niemiec.
Sporo mówiono dawniej o powojennym "niemieckim cudzie gospodarczym". Mniej o "cudzie włoskim". Taki miał jednak niewątpliwie miejsce. Trwał do początku XXI w. - do momentu zastąpienia własnej waluty euro. Dowodzi tego trajektoria włoskiego PKB na mieszkańca, przez dziesięciolecia pokrywająca się z trajektorią niemiecką.
Upadek (w 1973 r.) systemu Bretton Woods (ograniczającego swobodę międzynarodowych przepływów kapitału prywatnego i usztywniającego kursy wymienne walut) zapoczątkował erę wysokiej inflacji we Włoszech i relatywnie niskiej inflacji w Niemczech.
Za różnicami trajektorii inflacji stały różnice nie tylko, jeśli idzie o restrykcyjność polityk fiskalnej i pieniężnej oraz kursowej, ale także te dotyczące prowadzenia przez oba kraje polityki dochodowej (w tym zwłaszcza płacowej, realizowanej w Niemczech przy aktywnym udziale "kooperatywnych" związków zawodowych). Okres znaczących różnic w poziomie inflacji dobiegł końca około 1993 r. Jego pokłosiem był olbrzymi rozziew w poziomie cen. W latach 1973-1992 ceny w Niemczech wzrosły prawie dwukrotnie, a we Włoszech aż ośmiokrotnie.
W jaki sposób gospodarka Włoch mogła prosperować - i dotrzymywać kroku - gospodarce Niemiec przy tak dramatycznej różnicy inflacji (i przy postępującej liberalizacji handlu i przepływów kapitałowych)? Odpowiedź jest prosta: włoska waluta bezustannie dewaluowała się względem marki niemieckiej - od 180 lirów za 1 markę niemiecką w październiku 1972 r. do 750 lirów za 1 markę niemiecką w połowie 1988 r. Realnie (przy uwzględnieniu różnic w inflacji) lir z grubsza zachowywał niezmienioną wartość względem marki niemieckiej. W całym tym okresie gospodarka Włoch nie traciła więc konkurencyjności cenowej wobec gospodarki Niemiec. Cenowo (w markach zachodnioniemieckich) włoskie towary i usługi skutecznie konkurowały z niemieckimi (zwłaszcza na rynkach trzecich).
Od 1993 r. mamy do czynienia ze zbieżnością stóp inflacji w obu krajach. Zbieżność ta nie była bynajmniej zjawiskiem naturalnym, lecz wynikała z polityki harmonizacji walutowej w ramach trwających od 1988 r. przygotowań do powołania wspólnej waluty (tzw. EMS). Dla Włoch harmonizacja ta oznaczała, przede wszystkim, konieczność "utwardzenia" kursu wymiennego lira względem innych walut europejskich (w praktyce wobec marki niemieckiej). W dłuższej perspektywie ta sztuka nie bardzo się udawała. Po okresie bardzo kosztownej (dla tempa wzrostu PKB i poziomu zatrudnienia) wymuszonej stabilności kursu włoskiego lira (co trwało od połowy 1988 r. do połowy 1993 r.) ponownie upłynniony kurs gwałtownie poszybował z poziomu około 750 do 1260 lirów za 1 markę niemiecką na początku 1996 r. Ostatecznie włoska waluta, "siłowo" wzmocniona do poziomu 990 lirów za 1 markę niemiecką, została "na zawsze" (jak się wtedy wydawało) powiązana z euro (w praktyce już od końca 1998 r.).
Zasadniczym, pozytywnym skutkiem tendencji dewaluacyjnej (w latach 1973-1988) była mocna pozycja Włoch wobec partnerów handlowych. Jeszcze w 1998 r. Włochy miały nadwyżkę w handlu zagranicznym (towarami i usługami) sięgającą 34,5 mld euro (w tym czasie nadwyżka Niemiec wynosiła jedynie 24,6 mld euro). Po 1999 r. konkurencyjność państwa Półwyspu Apenińskiego malała systematycznie i szybko. Już w 2006 r. miało ono deficyt w handlu bliski 13 mld euro, w 2010 r. deficyt sięgnął 30 mld euro. W tym samym czasie Niemcy zyskiwały systematycznie (nie tylko względem Włoch, ale także Francji, Hiszpanii i całej reszty świata), notując 129 mld euro nadwyżki w 2006 r. i 135 mld. w 2010 r. Łącznie, w latach 2005-2010, Włochy zadłużyły się za granicą - z tytułu samych tylko deficytów handlowych - na sumę 95 mld euro. W tym samym czasie partnerzy Niemiec zadłużyli się z tego samego tytułu w tym kraju na sumę 962 mld euro.
Wspólna waluta uniemożliwia stosowną dewaluację (bądź rewaluację) ograniczającą niezbilansowanie obrotów handlowych poszczególnych krajów strefy euro. Niezbilansowanie takie może (i jest) pogłębiane także innymi środkami polityki gospodarczej. Olbrzymie nadwyżki handlowe Niemiec (w sumie blisko 3 tys. mld euro w latach 2005-2021) wynikają nie tylko z tego, że ich partnerzy ze strefy euro nie mogą dewaluować "swojej" waluty, skoro jest ona walutą wszystkich stron. Polityka Niemiec zmierzała, już od początku XXI w., do promowania szybszego wzrostu gospodarczego i ograniczania własnego bezrobocia drogą agresywnego zwiększania nadwyżek handlowych - także innymi metodami. Polityka ta - tzw. Agenda 2010 - jest realizowana, z małymi modyfikacjami, od 2003 r. (jej autorem był ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard Schröder).
Po pierwsze, w działaniach tych chodzi o ograniczanie wzrostu płac (a więc i kosztów produkcji) - a tym samym o dalsze wzmacnianie cenowej konkurencyjności w handlu zagranicznym. Po drugie, nacisk położony jest na dążenie do ograniczania popytu krajowego, w tym zwłaszcza poprzez minimalizowanie rozmiarów deficytu finansów publicznych. Przy okazji trzeba uzmysłowić sobie, że płace w Niemczech są wysokie w stosunku do płac włoskich (a tym bardziej polskich). Ale są one przy tym zaniżone w stosunku do wydajności pracy jeszcze bardziej niż gdzie indziej. I to jest źródłem problemu handlowych partnerów Niemiec.
Polityka "wszystko dla eksportu" dobrze służy, jak dotąd, niemieckiemu biznesowi (nieco gorzej niemieckiemu światu pracy). Koszty tej polityki ponoszą bezpośrednio partnerzy Niemiec wystawieni na agresywną konkurencję handlową. Straty w handlu zagranicznym i produkcji krajowej oznaczają dla nich "import bezrobocia" oraz powodują narastanie deficytów finansów publicznych we Włoszech, Hiszpanii itd. Deficyty te mogą przez jakiś czas być finansowane z niemieckich nadwyżek handlowych (i odsetkowych) usłużnie oferowanych przez niemieckie instytucje finansowe. Zauważyć należy, że bez udzielania owych pożyczek Niemcy nie mogłyby realizować swoich nadwyżek eksportowych. W istocie Niemcy surfują na fali koniunktury, finansując niejako swój eksport, który utrzymuje je na powierzchni. Tym samym przypominają sławnego barona Münchhausena, który z bagna wyciągnął się sam za włosy.
Władze Włoch i innych krajów Południa Unii Europejskiej są zachęcane (przez polityków niemieckich) do przejęcia niemieckiego modelu wzrostu bazującego na ekspansji eksportu (netto). Jest to tzw. dobra rada. Jej wdrażanie wpycha kraje, które próbują działać według tych wytycznych, w długotrwałą i bolesną recesję - wcale nie gwarantując ostatecznego sukcesu. Z uwagi na rozmiary długów publicznych zakumulowanych przez kraje z tej części Europy w ostatnich 10-15 latach, ich obsługa z kurczącego się PKB jest raczej kosztowna. Co gorsza, regulowanie tych długów wymagałoby stosownie dużych nadwyżek handlowych. To podkopywałoby pozycję Niemiec jako "światowego lidera eksportu". Można oczekiwać, że Niemcy nie dopuszczą do erozji swojej konkurencyjności - jeszcze bardziej ograniczając wzrost płac. W efekcie wzmógłby się tylko tzw. wyścig na dno (ang. race to the bottom) - międzynarodowy wyścig w ograniczaniu płac i popytu wewnętrznego.
Dalsze trwanie obecnego stanu, gdzie Południe Europy jest przytłoczone rosnącymi długami wobec Niemiec i pozostaje w permanentnej stagnacji, a Niemcy kontynuują politykę agresywnie merkantylistyczną, jest oczywiście możliwe - do czasu. Możliwe są też inne scenariusze: faktyczna niewypłacalność tego lub innego kraju Południa, rozpad strefy euro i powrót do walut narodowych. Ciężkie straty ponieśliby wtedy wszyscy - z Niemcami na czele. Wyniki niedawnych wyborów we Włoszech zdają się przybliżać urzeczywistnienie scenariusza dezintegracji strefy euro - a być może także Unii Europejskiej.
Jest też scenariusz optymistyczny, choć raczej mniej realistyczny. Oto polityka Niemiec rezygnuje z globalnej handlowej (i kapitałowej) dominacji. Nie blokuje już wzrostu płac rekompensującego wzrost wydajności w samych Niemczech, dopuszcza wzmocnienie popytu wewnętrznego - nawet kosztem pojawienia się znacznych deficytów fiskalnych. Dąży do zbilansowania eksportu z importem. A przy tym nie wypiera się jakiejś części odpowiedzialności za prowadzoną od 15 lat politykę, która część europejskich krajów wepchnęła w stagnację i nadmierne zadłużenie.
Kombinacja wysokiej inflacji i zwiększonego poczucia niepewności (także związanego z wojną w Ukrainie) spowodowała renesans zainteresowania tematyką przystąpienia Polski do strefy euro. Wyrazem tego są teksty, które ukazały się ostatnio w prasie (np. w "Rzeczpospolitej") oraz deklaracje składane przez część polityków. Powszechnie dopatruje się korzyści (nie tylko gospodarczych), jakie miałyby wyniknąć z rezygnacji z waluty narodowej (i niezależnego banku centralnego). Nie podzielam entuzjazmu dla rezygnacji ze złotego. Przedstawione powyżej skutki rezygnacji Włoch z własnej waluty - kraju, który swego czasu był jednym z gospodarczych liderów Europy - powinny dać do myślenia orędownikom rezygnacji ze złotego.
Do niedawna Polska radziła sobie całkiem nieźle, mając na uwadze inflację, stabilność kursu złotego i obroty handlowe z zagranicą. Wydawać się więc może, że zastąpienie złotego wspólną walutą europejską nie niesie ryzyka trwałej utraty konkurencyjności i uporczywej stagnacji, jakie ujawniło się w przypadku Włoch. Ryzyka tego jednak lekceważyć nie wolno. Pomijając wszystkie inne względy, własna waluta jest polisą ubezpieczeniową na wypadek zaistnienia niekorzystnych okoliczności.
Leon Podkaminer
Profesor ekonomii, doradca prezesa NBP
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP
Zobacz także: