Trzeba zacząć dyskusję o euro w Polsce
Przez ćwierć wieku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. I nagle okazuje się, że Polska wcale nie jest bezpieczna. Jest obciążona „geopolitycznym ryzykiem” z powodu bliskości wojny i agresji Rosji. Być może artykuł 5. paktu NATO spowoduje, że na ulicach Warszawy nie usłyszymy strzałów z kałasznikowów. Ale polską gospodarkę powinno jak najszybciej chronić euro.
Płaciliśmy już 5 zł za euro? Płaciliśmy. Będzie sześć? A czemu nie? Może siedem? Może siedem. Ktoś da więcej? Może da. Bo jesteśmy (zawsze byliśmy) krajem "przyfrontowym". Mamy słabą, peryferyjną, lokalną walutę i można tylko grać w (rosyjską) ruletkę jaki będzie kurs złotego, kiedy okaże się, że Putin nie żartuje. Jeśli naprawdę chce osiągnąć żądania przedstawione USA przed napaścią na Ukrainę, a więc żeby NATO cofnęło się do granic sprzed 1997 roku, to mamy kłopot.
- Poprzez bliskość Rosji i Ukrainy staliśmy się krajem podwyższonego ryzyka (...) Nastąpiło przeszacowanie ryzyka geopolitycznego, którym jesteśmy obciążeni - mówił podczas Forum Bankowego partner w firmie doradczej EY Paweł Preuss.
Pozostańmy przy geopolityce, bo gdy na szpitale spadają bomby i giną dzieci okazuje się, że to ona ma zasadnicze znacznie. Większe niż "gospodarcze fundamenty", które na wojnę też nie są odporne. Kilka państw już dawno temu doszło do wniosku, że wybór wspólnej waluty jest nie tylko wyborem ekonomicznym lecz geopolitycznym. Pierwsza była Estonia, a wpływ miały na to skuteczne ataki cybernetyczne Rosji w kwietniu i w maju 2007 roku. Estonia zrozumiała, że potężny i złowrogi sąsiad może zdestabilizować nie tylko jej internet, ale też całą gospodarkę, walutę i państwo. To samo ryzyko dostrzegły Łotwa i Litwa. W Polsce było ono niedoceniane.
Geopolityka - geopolityką, ale czy kraje, takie jak Estonia, Łotwa i Litwa zapłaciły za parasol ochronny Europejskiego Banku Centralnego ekonomiczną cenę? Jeśli popatrzeć z lotu ptaka na rozwój tych gospodarek, to wcale tego nie widać. Estonia weszła do strefy euro w 2011 roku i przyjęcie wspólnej waluty stało się dla tego kraju od razu stymulantem wzrostu PKB, który osiągnął w pierwszym roku jej członkowstwa 7,3 proc. Potem wzrost nieco osłabł, ale nie odstawał wcale wyraźnie od tempa w innych krajach naszego regionu, czyli stawki "doganiającej" Zachód.
Łotwa przyjęła euro w 2014 roku, a Litwa rok później. Oba te państwa od wejścia do strefy euro rozwijały się w całkiem przyzwoitym tempie od 2 do nawet 4,6 proc. aż do wybuchu pandemii. I było to z roku na rok szybsze tempo wzrostu, niż Niemiec, które rzekomo najbardziej korzystają na istnieniu wspólnej waluty.
Przypomnijmy, że Polska wstępując do Unii Europejskiej w 2004 roku zobowiązała się także do przyjęcia euro, choć zobowiązanie to nie miało określonej daty. Od momentu wejścia do Unii trwa na ten temat dyskusja. Padało wiele argumentów, a NBP przygotowywał opracowania wskazujące raczej na płynące z przyjęcia euro korzyści. Polska jednak wciąż nie spełniała wszystkich kryteriów. Teraz już od lat NBP żadnych takich badań nie prowadzi.
- Trzeba wszcząć debatę, która jeszcze raz odpowie na pytanie, co mamy ze złotego, a co mielibyśmy z euro (...) Kiedy przychodzi trudny czas, to głębsza integracją z Unią, zwłaszcza kraju frontowego, spowodowałaby ograniczenie ryzyka - mówi Artur Adamczyk, prezes Banku Polskiej Spółdzielczości.
Kiedy trwał już na dobre globalny kryzys finansowy, a złoty z dnia na dzień tracił na wartości, na kilka dni przed upadkiem banku Lehman Brothers starania o wejście do strefy euro zapowiedział ówczesny premier Donald Tusk. Światowy kryzys, następnie bankructwo Grecji i kryzys zadłużenia w strefie euro, pogorszenie się sytuacji polskich finansów publicznych, a w końcu nałożenie przez Komisję Europejską na Polskę procedury nadmiernego deficytu pokrzyżowały te plany.
Być może z planów tych zrezygnowano także pod wpływem przykładu Słowacji. Nasz sąsiad przyjął euro w 2009 roku, gdy szalał wielki globalny kryzys finansowy. W roku wejścia do wspólnej waluty Słowacja odnotowała głęboką recesję i spadek PKB o 5,5 proc. Kryzys w strefie euro o mało nie wepchnął jej ponownie w recesję trzy lata później. Przypadek Słowacji wart jest głębszych analiz, ale tych na razie brak. Gospodarka tego kraju potem wyrównała kurs na przekór opiniom, jakoby euro miało jej długoterminowo zaszkodzić.
Przeciwnie, gospodarka Słowacji urosła w 2014 roku o 2,7 proc., a w 2015 roku - o 5,2 proc., niemal dokładnie tak samo, jak gospodarka Czech, które mają własną walutę. W 2017 roku zwolniła bardziej niż Czechy, ale z kolei w 2018 roku urosła sporo szybciej. Wprawdzie w pandemicznym 2020 roku gospodarka Słowacji skurczyła się aż o 4,4 proc., czyli znacznie bardziej niż polska. Ale czy winne tego było euro? W 2020 roku gospodarka Czech skurczyła się o 5,8 proc., a Węgier - mających własnego forinta - też mocniej, bo o 4,7 proc.
Nastawienie polskich władz do euro zupełnie zmieniło się po w 2015 roku, kiedy zaczęło rządzić PiS i obsadziło Radę Polityki Pieniężnej swoimi nominatami. Prezesem NBP został w 2016 roku Adam Glapiński. Zadeklarował się jako jednoznaczny przeciwnik przyjęcia euro. Zmieniła się też jakość dyskusji i jakość argumentów. "W Polsce euro nie zostanie wprowadzone, dopóki jestem prezesem NBP" - mówił Adam Glapiński w pamiętnym wywiadzie dla "Gazety Polskiej".
Profesor Adam Glapiński sugerował też, że argumenty za przyjęciem przez Polskę euro to efekt teutońskich knowań. "Wiemy, że Niemcy już chcą budować państwo europejskie o charakterze federacyjnym. Zatem wciągnięcie Polski do strefy euro to pierwszoplanowy cel" - powiedział w wywiadzie dla "Gazety Polskiej". 24 lutego pokazał, że prezes NBP niezbyt właściwie zidentyfikował kierunek zagrożeń dla Polski. Mimo to na konferencji prasowej po ostatnim posiedzeniu RPP mówił: "Na stałe sprowadzilibyśmy się do zbieraczy szparagów".
- Euro zmniejsza autonomię, ale zmniejsza też ryzyko - mówi Joao Bras Jorge, prezes banku Millennium.
Poważne argumenty przeciwko rezygnacji z lokalnej waluty przedstawił były wiceminister finansów i współautor "planu Balcerowicza" Stefan Kawalec w książce "Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty?". Twierdzi on, że o ile Unia Europejska tworzy grę o sumie dodatniej, czyli taką, w której wszyscy zyskują, euro jest grą o sumie ujemnej. Wszyscy tracą. Dla nas jednak najważniejszy nie jest ocena strefy euro jako "nieoptymalnego" obszaru walutowego, czego dotyczy globalna dyskusja, ale argumenty przemawiające za trzymaniem się złotego.
- Dla międzynarodowego bezpieczeństwa Polski kluczowa jest przynależność do NATO i do Unii Europejskiej. Wejście do strefy euro nie zwiększy naszego bezpieczeństwa wojskowego, natomiast może potencjalnie mieć w przyszłości bardzo negatywne konsekwencje gospodarcze. Własna waluta z elastycznym kursem stanowi istotny antycykliczny mechanizm stabilizujący gospodarkę - mówi Interii Stefan Kawalec.
O co tu chodzi? O to, że kiedy ma się własną walutę, można ją dewaluować, a przynajmniej wpływać na obniżenie jej wartości wobec walut partnerów handlowych. Dzięki takiemu obniżeniu wartości rodzimej waluty towary produkowane w kraju mającym własną i słabszą walutę są relatywnie tańsze. Dzięki temu można zwiększać eksport, a hamowany jest relatywnie droższy import.
Pomimo deklaracji planów wejścia do strefy euro jesienią 2008 roku, Polska korzystała z "dewaluacyjnego" mechanizmu przez cała pokryzysową dekadę aż do ostatnich miesięcy, kiedy zaczął parzyć gospodarkę. W jaki sposób? Do tego jeszcze wrócimy. Ale - mówi się w uproszczeniu - że złotemu, taniemu po wielkim kryzysie, zawdzięczamy to, iż w 2009 roku byliśmy jedynym krajem w Europie, który nie popadł w recesję, czyli "zieloną wyspą". Osłabienie złotego zamortyzowało globalny szok. Za to Polacy zbiednieli o prawie jedną trzecią.
- Głównym czynnikiem stabilizującym gospodarkę był w tym okresie elastyczny kurs walutowy (...) Wahania kursu oczywiście powodują niepokój, ale nie wywołują tak dotkliwych szkód w gospodarce jak spadek PKB i wzrost bezrobocia, które mogą utrzymywać się przez wiele lat - mówi Stefan Kawalec.
Skoro jednak dzięki osłabieniu waluty eksport jest tani, to może można na tym jechać w nieskończoność? Walutę można osłabiać, a gospodarka będzie kwitła i szybko się rozwijała? Otóż nie. Tak właśnie postępowały kiedyś Chiny zalewając świat pamiętną "chińszczyzną", czyli po prostu marnej jakości produktami. Dziś produkty z Chin kojarzą się z wysokimi, konkurencyjnymi, zaawansowanymi technologiami, gdyż tamtejsza polityka utrzymywania przewagi dzięki taniemu eksportowi odeszła do lamusa.
Stało się tak dlatego, że chińscy decydenci zrozumieli, iż słaba, lokalna waluta to pułapka. Nie sprzyja najważniejszemu - modernizacji gospodarki i inwestycjom. Bo inwestycje wymagają importu maszyn i technologii z krajów, gdzie waluta jest silna, a to jest dla przedsiębiorstw zbyt kosztowne. Właśnie takiego procesu od lat doświadczamy w Polsce. Gospodarka utrzymuje wciąż jeszcze zewnętrzną konkurencyjność, eksport rośnie, ale jej produktywność spada. I to nie tylko z powodu wzrostu płac, ale z braku odpowiednich nakładów kapitałowych.
Z własną walutą kłopot mają nie tylko gospodarki rozwijające się, ale również dojrzałe, zwłaszcza kiedy - paradoksalnie - prowadzą zrównoważoną politykę fiskalną i monetarną. Przykładem takiego kraju może być Szwecja, a w swoim czasie również Czechy. Kiedy świat drży w posadach ich rodzima waluta postrzegana jest jako "bezpieczna przystań". Do takich gospodarek napływa nadmiar kapitału, a rodzimy pieniądz ma nieprzepartą skłonność do aprecjacji. Najbardziej oczywistym przykładem tych procesów jest Szwajcaria i jej frank, o czym boleśnie wiedzą wszyscy "frankowicze".
To oczywiście utrudnia konkurencyjność eksportu. Po wielkim globalnym kryzysie finansowym z lat 2007-2009 jako "bezpieczne przystanie" postrzegane były korona szwedzka i norweska, a nawet korona czeska. Chęć uniknięcia sytuacji, gdy własna waluta staje się przewartościowana była powodem, dla którego Dania zdecydowała o powiązaniu swojej korony z euro w mechanizmie ERM II, choć nie zastąpiła jej dotąd euro.
A Grecja, Włochy, Hiszpania, Portugalia czy Słowenia? Są w strefie euro i od lat borykają się ze słabym wzrostem, wysokim bezrobociem, recesją, a nawet ocierają o bankructwo. To właśnie argument dla ekonomistów, którzy uważają, że strefa euro jest "nieoptymalnym" obszarem walutowym. Kraje te nie mogą zdewaluować wspólnego euro, więc musza prowadzić politykę dewaluacji wewnętrznej. A to ogromnie trudne.
Jeśli jednak sięgniemy głębiej do przyczyn sytuacji, w jakiej znalazły się kraje Południa, to dostrzeżemy prawdziwe pułapki jakie zastawia euro. Kilka państw, które przyjęły euro popełniło ten sam błąd.
Przed wejściem do strefy euro stopy procentowe w tych krajach były wysokie, a więc pożyczanie było drogie. W powstałej w 1999 roku strefie euro stopy były znacznie niższe i pożyczanie stało się "tanie". Rządy, samorządy, przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe zaczęły czerpać bez ograniczeń z wartkich strumieni "taniego" euro. Kiedy strumienie te zamieniły na nietrafione inwestycje lub konsumpcję na kredyt (publiczną i prywatną) okazało się, że euro wcale nie jest takie "tanie".
Euro ma zatem dwie twarze. Jedna - przyjazna, lecz podstępna - to niska stopa procentowa i łatwa dostępność kredytu w kraju, który w strefie się znajduje. Druga twarz jest natomiast surowa i groźna. Euro tworzy niezwykle silną presję na gospodarki znajdujące się w obszarze wspólnej waluty dzięki przejrzystości kosztów i cen. Nie jesteś konkurencyjny? Wypadasz. A jeśli w dodatku jesteś zadłużony i niekonkurencyjny?
Euro stwarza olbrzymią presję na efektywność alokacji kapitału, wydajność pracy i konkurencyjność gospodarki równocześnie. Tej twarzy euro po prostu nie zauważyły lub wolały nie widzieć niektóre rządy, firmy i gospodarstwa domowe. Wystarczy sobie przypomnieć Włochy rządzone przez Silvio Berlusconiego w latach 2001-2011 z krótką przerwą.
To nie euro, ale nieefektywna alokacja pożyczonego w euro "taniego" kapitału doprowadziła do kryzysu zadłużenia włoską gospodarkę i w związku z tym do długotrwałej recesji. W przypadku Hiszpanii była to bezproduktywna alokacja kapitału w nieruchomościach. Podstawowym problemem związanym z euro jest zatem jakość polityki gospodarczej, a równocześnie nadzoru nad bankami, które mogą swobodnie dostarczać "taniego" kapitału. W Polsce mieliśmy zresztą bardzo podobny problem, kiedy banki zaoferowały "tanie" franki "frankowiczom". Dopiero po wielkim globalny kryzysie finansowym regulacje sektora bankowego zmierzyły się z tym problemem.
Rząd lub bank centralny jakiegoś kraju może powiedzieć wprost: mamy zbyt słabe, (nieudolne, niedojrzałe, skorumpowane) instytucje publiczne i prywatne, żeby sobie poradzić z wyzwaniami stawianymi przez wspólną walutę. To uczciwe postawienie sprawy. Innymi słowy - gramy w drugiej lidze, bo nie poradzimy sobie w ekstraklasie. Ale po co wtedy opowiadać bajki o suwerenności?
Lokalna, dewaluowana waluta może faktycznie amortyzować szoki, ale do pewnych granic. Kiedy zostaną one przekroczone, zaczyna te szoki transmitować z jeszcze większą siłą. W jaki sposób? Poprzez zabójczą dla gospodarki i stabilności finansowej inflację. Kłopot z tym, że nikt nie wie, gdzie ta granica przebiega. Czy jest to 5 zł za euro, czy 6, czy może 7? Widać jednak, że NBP naprawdę wystraszył się transmisji inflacji poprzez "kanał kursowy" już w grudniu, gdy "zmienił retorykę". A co dopiero teraz, kiedy płaciliśmy już 5 zł za euro. W najbliższych miesiącach właśnie suwerennemu złotemu zawdzięczać będziemy inflację co najmniej dwa razy większą niż w strefie euro.
Czy Polska mogłaby schronić się szybko w strefie euro? Standardowo kraj musi powiązać własną walutę ze wspólną w mechanizmie ERM II na dwa lata i pilnować, żeby ani nie umacniała się za bardzo, ani nie osłabiała. Kwestia kursu, po jakim się wiąże walutę w tym mechanizmie jest do negocjacji z Komisją Europejską i EBC.
Polska nie spełniłaby przynajmniej dwóch z pięciu kryteriów traktatu z Maastricht - dotyczącego inflacji i długoterminowych stóp procentowych. Ale kryteria i reguły fiskalne po wybuchu pandemii zostały zawieszone. Komisja Europejska zamierza je odbudowywać, lecz jeszcze jest na to za wcześnie. W tej sytuacji wola akcesji do strefy euro byłaby raczej gestem, a nie realną perspektywą. Ale taki gest, jeśli byłby wiarygodny - być może - zmitygowałby trochę wycenę ryzyka Polski.
Jacek Ramotowski