Grożą nam biedaemerytury, więc lepiej pracuj dłużej
Decyzja polityczna o wycofaniu się z podwyższonego wieku emerytalnego, wbrew trendom demograficznym, sprawia, że rządzący próbują coraz bardziej zachęcać seniorów do dobrowolnej... dłuższej pracy, aby mieli szansę na coś więcej niż biedaemerytury. Tyle, że 13. i 14. emerytura rujnują świadomość emerytalną w Polsce, bo utwierdzają w przekonaniu, że państwo stać na wszystko, nawet jeśli coraz bardziej brnie w dług.
Obniżenie wieku emerytalnego (60 lat dla kobiet, 65 lat dla mężczyzn) było jednym ze sztandarowych haseł opozycji idącej do wyborów w 2015 roku. Ogromne znaczenie polityczne miało także wsparcie tego postulatu przez związkowców z "Solidarności", których decyzja rządu PO-PSL o podwyższeniu wieku emerytalnego doprowadziła wprost do furii.
Opozycja wybory wygrała w cuglach, postulat został spełniony, no i jak to bywa z realizacją obietnic przedwyborczych: "Houston, mamy problem...". Reforma emerytalna została rzeczywiście odkręcona, ale wszystkie towarzyszące problemy pozostały: negatywne trendy demograficzne, obciążenie finansów publicznych, zagrożenie niskim świadczeniami, a także niechęć do samodzielnego odkładania na "jesień życia".
Na tym przykładzie doskonale widać, że owszem można podjąć każdą decyzję polityczną, aby przypodobać się wyborcom, ale przed negatywnymi długoterminowymi skutkami nie sposób się obronić. Dlatego wcale nie dziwi, że w najnowszych planach rządzących pojawiły się zachęty do... dłużej pracy dla seniorów, co jest de facto cichym przyznaniem się do błędu w sprawie wieku emerytalnego. Ale ponieważ politycy niezmiernie rzadko przyznają się do błędów, to próbują przykryć je innymi działaniami.
Stąd pomysł w Krajowym Planie Odbudowy, aby pracujący - oczywiście dobrowolnie - pomimo przekroczenia wieku emerytalnego płacili obniżony podatek dochodowy (PIT), a "uwolniona" kwota była przeznaczana na ich indywidualne konta zabezpieczenia emerytalnego, z którego będą mogli zwiększyć w "jesieni życia" dochód rozporządzalny.
Skąd taka wolta i budowanie zachęt do dłużej pracy? Powodów jest kilka i warto im się przyjrzeć, choć w powszechnej świadomości są rzadko obecne, gdyż obowiązuje narracja, że państwo stać na wszystko, a system ubezpieczeń jest skarbcem, gdzie jest zgromadzonych tyle pieniędzy, że nie wiadomo, co z nimi robić. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie...
Po pierwsze, system emerytalny się nie bilansuje w tym sensie, że wpłacane składki nie pokrywają w pełni wydatków i różnicę musi dorzucać państwo. Tymczasem częstym pytaniem zadawanym szczególnie przez seniorów jest: - No dobrze, ale skoro pracowałem przez czterdzieści lat, to gdzie są moje składki?!.
Otóż realnie zostały już... dawno wydane, ale - co istotne - księgowe zobowiązania do wypłat emerytur są gwarantowne przez państwo, więc cały system się kręci, kosztem bieżących składek pracujących oraz dotacji z kasy państwa. Dzieje się tak, choć - przed pandemią - dzięki dobrej koniunkturze gospodarczej i dobrym zarządzaniu samą instytucją ZUS rosła zarówno ściągalność, jak i pokrycie składkami wydatków.
Trudno sobie jednak wyobrazić sytuację, że doszłoby do zbilansowania wpływów i wydatków ZUS, nawet jeśli składki odprowadzałaby jeszcze większa liczba pracowników imigracyjnych, np. z Ukrainy, którzy już płacą, a jeszcze nie pobierają świadczeń (to będzie dopiero obciążeniem w przyszłości). Powodem jest stale pogarszająca się demografia: jesteśmy społeczeństwem starzejącym się i coraz mniej liczna część aktywnych zawodowo pracuje na coraz liczniejszą część seniorów.
Tego fatalnego trendu demograficznego nie zahamował nawet niezwykle kosztowny Program 500 plus, który w istocie na koniec dnia został programem czysto socjalnym, a nie prodemograficznym jak - przynajmniej oficjalnie - chcieli jego twórcy. Zatem dziura w bilansie emerytalnym będzie się tylko powiększać, a stare zobowiązania w coraz większym stopniu będą musiały być pokrywane przez państwo, a to z kolei pogarsza stan finansów publicznych. Efektem w dłuższej perspektywie może być konieczność podniesienia podatków, aby udźwignąć wszystkie zobowiązania państwa, nie tylko socjalne, ale także emerytalne.
Jednak skutki dla państwa to jedno, a dla obywateli drugie - przynajmniej teoretycznie. W praktyce obniżenie wieku emerytalnego było z założenia ciosem w wysokość przyszłych świadczeń z powodu mniejszej liczby i wartości odprowadzanych składek.
Wielu działaczy związkowych i polityków zdaje się nie dostrzegać problemu w tym, że pod koniec zeszłego wieku zmieniono w Polsce zasadniczo założenia systemu emerytalnego: z tzw. zdefiniowanego świadczenia na zdefiniowaną składkę. Nie wchodząc w szczegóły, najważniejsza różnica polega na tym, że o wysokości naszej przyszłej emerytury decyduje kwota zgromadzonych składek. To fundamentalna zmiana, która - razem z trendami demograficznymi - pociąga za sobą konieczność dłuższej pracy, a obniżenie wieku emerytalnego wprost uderzyło w tę zasadę.
Skutek jest taki, że kończąc pracę w wieku 60 lub 65 lat, mamy mniej zgromadzonych składek, niż pracowalibyśmy dłużej. I niższe świadczenie. O jak dużo? Przyjmuje się, że ponadwymiarowe lata pracy są bardzo "cenne", jeśli chodzi o element składkowy - każdy dodatkowy rok pracy ponad wiek emerytalny może podnieść świadczenie nawet o ok. 8 proc. To powoli przebija się do świadomości seniorów, bo rośnie liczba osób, które decydują się jednak dobrowolnie przedłużyć aktywność zawodową.
Jest to o tyle istotne, że z biegiem lat spada również tzw. stopa zastąpienia, czyli relacja pierwszego świadczenia do ostatniej pensji. O ile teraz wynosi ona z grubsza 55 proc., to w kolejnych dekadach spadnie do nawet 30 proc. Efekt może być tylko jeden: grożą nam biedaemerytury. Dlatego tak istotne jest, aby - jeśli oczywiście dopisuje zdrowie i mamy kwalifikacje pożądane na rynku pracy - nie kończyć pracy równo z uzyskaniem wieku emerytalnego, tylko przedłużyć aktywność na tyle, na ile się da, z pożytkiem dla wysokości przyszłego świadczenia.
Niestety, tzw. stopa zastąpienia jest w powszechnej świadomości mało obecna. Dominuje raczej przekonanie, że na emeryturze będzie niewiele gorzej finansowo niż w okresie pracy zawodowej. A to poważny błąd, szczególnie, że wraz z wiekiem rosną przecież wydatki związane np. z opieką geriatryczną, leczeniem czy zakupem leków.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Zatem w interesie przyszłych emerytów jest, aby ich podstawowe świadczenia były jak najwyższe, o ile nie należą do tych zamożnych, którzy mogą czerpać dodatkowe dochody, np. z najmu zakupionej wcześniej nieruchomości. Stąd biorą się wszystkie zachęty do dłuższej pracy, tym bardziej, że wysokość wieku emerytalnego wydaje się politycznie niewzruszona, bo każda partia, która wpisze sobie to do programu wyborczego, zmierzy się zapewne w wyborach z goryczą porażki. Tym bardziej, że w ostatnich latach mamy prawdziwy festiwal populizmu w sprawach socjalnych i emerytalnych, pod które podpina się również w dużej części opozycja, szukając w ten sposób szansy na poprawę swoich notowań.
Jednak w działaniach mających na celu zachęcenie nas do dłuższej pracy ponad minimum emerytalne widać ogromną polityczną niekonsekwencję, a w zasadzie zimne wyborcze wyrachowanie. Równolegle bowiem realizowane są czysto populistyczne programy 13. i 14. emerytury, które poza decyzją polityczną, tak naprawdę nie mają nic wspólnego z systemem emerytalnym.
W efekcie naprawdę może zakorzenić się w społeczeństwie przekonanie, że skarbiec ZUS jest pełny, a państwo stać na wszystko. W takim razie, po co pracować dłużej, albo jeszcze odkładać indywidualnie na jesień życia, np. w programie PPK. Niestety, 13. i 14. emerytura skutecznie rujnują w Polsce świadomości emerytalną, czego dowodem jest niska, bo zaledwie ok. 30 proc. grupa pracujących, którzy zdecydowali się pozostać w PPK.
Dopóki politycy będą majstrować przy systemie emerytalnym, dopóty decydującym motorem będzie chęć populistycznego przypodobania się wyborcom. Kolejnym takim ruchem może być wprowadzenie tzw. emerytur stażowych (kobieta mogłaby przejść na emeryturę po 35 latach pracy, mężczyzna - 40 latach).
Emerytalne przebudzenie może być jednak bolesne, bo czekają nas biedaemerytury - państwa nie stać na wszystko, a tym bardziej na pokonanie trendów demograficznych, które w Polsce są nieubłagalne.
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.