Ludwik Sobolewski: Na początku było słowo. Na końcu, jak dotąd, też
Świat inwestycji finansowych jest dziś ogromny. Co to znaczy? Na przykład to, że jeszcze kilkanaście lat temu kryptoaktywa nie znajdowały się w jego obrębie, a nawet ich w ogóle nie było. Co prawda można by twierdzić, że handel kryptowalutami nie jest inwestowaniem, bo za tymi instrumentami nie stoi żadna wartość ekonomiczna. Jest to jednak stanowisko anachroniczne.
W świetle tego, co dzieje się na rynkach, pachnie ono naukowym podręcznikiem, a nie grą polegającą na zarabianiu (i traceniu) pieniędzy przez inwestorów czy spekulantów. Zresztą, decyzje amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd z grudnia ubiegłego roku oznaczają uznanie bitcoina i innych kryptowalut za jeśli nie rodzeństwo, to przynajmniej kuzynów klasycznych instrumentów finansowych. I gracze po obu stronach tej nie wiadomo czy wciąż jeszcze istniejącej fosy między światem tradycyjnych finansów i światem krypto są z tej decyzji zadowoleni.
Jak jest większe terytorium, potrzeba sprawnej administracji, by je utrzymać. Już imperia ery starożytnej uczą nas tej prostej prawdy. Biznes jest regulowany. Mimo to, a poniekąd właśnie dzięki temu terytorium finansów jest globalne. Transakcje mogą zawierać wszyscy, gdziekolwiek i w czymkolwiek. Owszem, w produkcji i handlu towarami pojawiły się bariery, przeszkody, ograniczenia, znajdujące wyraz w wojnach handlowych i chronieniu interesów rynków lokalnych. Powstał nawet nowy termin. Tak jak przez dziesięciolecia uczyliśmy się posługiwać słowem "globalizacji" z taką swobodą, z jaką mówimy "dzień dobry", to dziś trzeba przywitać nowe słowo: "deglobalizacja".
Ale w dziedzinie obrotu kapitałem sytuacja jest inna. Unia Europejska przeżywa ostatnio wzmożenie w opowiadaniu o nadchodzącej paneuropejskiej unii rynków kapitałowych. Trudno powstrzymać sarkazm, bo ta unia rynków kapitałowych nadchodzi od wielu lat i jakoś nie może nadejść. Może to i dobrze, bo zdaje się, że rynki małe, a polski rynek giełdowy niestety od paru lat należy do tej kategorii, mogą wyjść na takiej unii jak Zabłocki na mydle.
Utrzymujący się z powodzeniem transgraniczny charakter rynków instrumentów finansowych korzysta z rewolucji technologicznej. Zarazem prawdą jest, że na rynkach giełdowych człowiek jest wciąż obecny. I wie to każdy inwestor. Nie został on jak dotąd wyrugowany przez algorytmy, AI, boty i tym podobne. Jeszcze nie został. Każdy inwestor wie bowiem równie dobrze, że rola automatyzacji, umożliwiona przez systemy generatywnej inteligencji, jest już wielka. Co więcej - i co gorsza - przestajemy powoli rozumieć, jaki jest sposób dojścia algorytmów sztucznej inteligencji do określonych wniosków czy rekomendacji. Im te systemy będą lepsze (a przecież wszystkim zaangażowanym w rewolucję zależy, by były coraz bardziej efektywne), tym mniej okażą się zrozumiałe. Nie jest to może coś niezwykle groźnego, bo jak na razie AI dochodzi do swoich wniosków w oparciu o to, co dotąd wytworzyli ludzie. Ale przecież już teraz musi się karmić także treściami wyprodukowanymi przez...samą siebie. A co będzie, gdy maszyny uzyskają jakąś formę inteligencji, które to określenie nie będzie metaforą, lecz ścisłą analogię do ludzkiej świadomości?
W tych warunkach jest czymś poruszającym, że na rynkach kapitałowych nadal słowo wypowiedziane przez człowieka może mieć znaczenie. I że wpływa na decyzje inwestycyjne.
Słowu ludzkiemu nie jest jednak wcale tak łatwo przebić się do świadomości inwestorów. Musi być z nim skojarzona jakaś dodatkowa wartość czy okoliczność. Wtedy dopiero może uzyskać moc sprawczą.
Czasem opiera się to na sławie, osobistej lub instytucjonalnej albo ich mieszance. Dzięki temu słucha się Warrena Buffeta. Nie usłyszymy od niego rekomendacji inwestycyjnych. Słucha się Buffeta, bo ewidentnie miewa on coś ważnego do powiedzenia, nie tylko o zarabianiu pieniędzy, ale też o satysfakcji z życia. Jest też Larry Fink, szef BlackRocka, największej na świecie firmy zarządzającej aktywami. Słuchany i czytany głównie dlatego, że fundusz zarządza gigantycznymi aktywami (ponad 10 bilionów dolarów), i ma zdolność wytyczania i kształtowania trendów inwestycyjnych. Jest też Elon Musk, postać popkulturowa, jak kolorowy ptak przyciągający uwagę, cokolwiek powie.
W tych przykładach kluczowa jest marka osobista czy korporacyjna, i ta marka musi być kolosalna, jeśli ma, mimochodem czy intencjonalnie, wprawiać rynki w stan poruszenia.
Niedawno przekonaliśmy się w Polsce, że słowo może oddziaływać na rzeczywistość nie tylko wtedy, gdy pochodzi od gigantów finansowego influencerstwa. Hindenburg Research, publikując raport na temat LPP, spółki notowanej na giełdzie warszawskiej, doprowadził do załamania się - wprawdzie krótkotrwałego - notowań jej akcji. Działał przy tym we własnym interesie, bo sprzedał akcje LPP, licząc na to, że treść raportu spowoduje spadek kursu, a sprzedający zarobi na operacji poważne pieniądze.
Wiadomo więc było, że ów raport jest produktem opracowanym przez podmiot niespecjalnie bezstronny. A nawet specjalnie niebezstronny, bo Hindenburg najpierw sprzedał akcje, a potem ogłosił swe rewelacje dotyczące spółki. A mimo to rynek zrzucił kurs o kilkadziesiąt procent w dół.
W tym przypadku skuteczności słowa trochę pomogło to, że przyszło ono z Ameryki. Zadziałało to na polskiego, krajowego inwestora, który nie kojarzył, co to takiego jest ten Hindenburg, ale skojarzył, że skoro w sprawę zamieszana jest instytucja z największego rynku świata, to nie jest to coś bez sensu. I zadziałało na inwestorów zagranicznych, mających ogromny udział w obrotach na giełdzie warszawskiej, bo im taki podmiot jak Hindenburg mógł być znany. I wielu z nich pewnie wie, że w USA działa więcej śledczych czy wywiadowczych domów analitycznych.
Drugim kluczowym elementem wpływającym na nadanie temu głosowi z Ameryki znaczenia było to, że opierał się on nie tylko na intelektualnym wywodzie, ale także na wcześniejszych, realnych działaniach "w terenie". Hindenburg ogłosił przecież, jakie działania faktyczne podejmowano, postawić tezę co do obecności LPP w Rosji, i była ta jedna z zasadniczych części komunikatu.
W potopie artykułów, postów, twitów, krótkich filmików i memów, publikowanych na przeróżnych platformach, nadal w kontekście inwestowania liczy się to, że za danym przekazem słownym stoi czyjś wysiłek, staranie się o coś lub praca. Wykonana przez ludzi, a nie przez algorytmy przeczesujące sieć. Bo w tym przypadku ktoś musiał pojechać do Rosji, wejść do sklepu, porozmawiać, poobserwować. Tak zbudowane wnioski uzyskują kredyt zaufania, przynajmniej na jakiś czas.
A że rezonans rynkowy trwał krótko, to zasługa przede wszystkim dobrej akcji antykryzysowej w wykonaniu LPP. Dobrej, bo też odwołującej się do pewnych realnych zdarzeń i działań, a nie polegającej wyłącznie na retorycznym zaprzeczaniu.
Słowom jest, generalnie rzecz ujmując, ciężko w dzisiejszych czasach. Bo jest ich zbyt wiele. Ale słowo atestowane przez aktywność i pracę wykonane w realnym świecie nadal się broni.
A poza tym jeszcze jedno łączy publiczne komunikaty Buffeta, Finka, Muska, Hindenburg Research i LPP: mają swoich autorów. Wiadomo, kto co powiedział. Nikt się nie chowa pod pseudonimami, anonimowymi profilami, skradzionymi tożsamościami.
A zatem to, że ktoś się pod czymś podpisuje, i mamy pewność co do autentyczności podpisu, stało się nadzwyczaj wysoko cenionym atrybutem komunikacji. I zarazem dobrem dość rzadkim.
Bodajbyś żył w ciekawych czasach.
Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.