Jeszcze jeden mit

Z Adamem B. Czyżewskim, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego i ekspertem Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych, rozmawia Krystyna Doliniak

Z Adamem B. Czyżewskim, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego i ekspertem Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych, rozmawia Krystyna Doliniak

Dlaczego nikt z naszych prognostyków nie przewidział takiego spowolnienia wzrostu gospodarczego?



Nie potrafimy prognozować recesji. Niedawno MFW policzył, że na 62 recesje, jakie miały miejsce w ostatnich latach, tylko dwie były przewidziane z rocznym wyprzedzeniem. Nie podał jednak, ile z prognozowanych recesji nie wydarzyło się. A zatem w sytuacjach, gdy prognozy są najbardziej potrzebne, są one najbardziej niedokładne. Prawda jest taka, że dobrze się prognozuje w warunkach, gdy pewne tendencje czy trendy zostają zachowane. U nas dodatkowo nakłada się na to jeszcze kilka spraw. Nikt tak naprawdę nie wie, co się dzieje po stronie popytowej gospodarki kwartał po kwartale.

Reklama



Dlaczego?



GUS nie ma tu odpowiednich informacji, a dane roczne nie wystarczają, chociażby z tego powodu, że szeregi czasowe są za krótkie. Na podstawie danych kwartalnych nie można poprawnie oszacować reakcji popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego na zmiany stóp procentowych czy kursu walutowego. W tym celu trzeba by badać reakcję przedsiębiorstw i gospodarstw domowych na próbach czasowo-przekrojowych, zawierających dane indywidualne. Do takich danych analityk nie ma dostępu a przeprowadzenie badania ankietowego firm czy gospodarstw domowych jest bardzo kosztowne. Niektóre krajowe ośrodki prognostyczne z dużym wyprzedzeniem wskazywały na spadek popytu inwestycyjnego w reakcji na wzrost realnych stóp procentowych, jednakże nikt nie przewidział, że reakcja ta będzie tak głęboka. Dodatkowy problem przy budowie prognoz makroekonomicznych stwarzają korekty, jakie GUS wprowadza do danych kwartalnych. Np. w styczniu br. NOBE prognozował spadek nakładów inwestycyjnych w I kwartale br. i związany z tym spadek akumulacji. Tymczasem, według statystyk, nakłady te wzrosły a bardzo głęboki spadek akumulacji związany był ze zmniejszeniem się przyrostu zapasów w niespotykanej dotąd skali. Okazało się, że ta zaskakująca zmiana ma związek z przeceną stanu zapasów paliw płynnych w wyniku spadku cen ropy naftowej, co nie powinno wchodzić do rachunku PKB. W ten sposób został zakłócony obraz procesów gospodarczych. Można więc domniemywać, że oficjalny wzrost PKB w I kwartale br. był wyższy niż w rzeczywistości. W rezultacie nie wiemy, czy w II kwartale br. rzeczywiście nastąpił głęboki spadek nakładów inwestycyjnych, czy też dokonano pewnego zabiegu, żeby zbilansować popyt ze stroną tworzenia PKB. Konkludując, jeżeli na takich danych kwartalnych buduje się modele do prognoz, to niewiele z tego wychodzi.

Najbardziej jednak prognostycy pomylili się przewidując rozwój wydarzeń w handlu zagranicznym.

Błędy prognoz popytu krajowego pociągają za sobą błędy w przewidywaniu importu. W eksporcie na ogół niewiele się mylimy - chociaż utrzymująca się do połowy roku wysoka dynamika sprzedaży za granicę w warunkach słabnącego tam popytu oraz bardzo mocnego złotego trochę nas zaskoczyła. Podobnie zaskakujące były dane na temat malejących w relacji do PKB wpływów do budżetu z podatku VAT. Nie można wykluczyć, że obydwa te zjawiska mają swe źródło w tym, że niektórzy zdesperowani producenci wykazują fikcyjny eksport, np. zawyżając w fakturach wartość eksportowanych towarów, by uzyskać zwrot VAT. Podobnie było z importem, gdzie, także ze względów podatkowych, opłacało się zaniżać wpływy. Wkraczamy tu w zagadnienia związane z oceną skali szarej strefy, której udział w PKB wzrasta w okresie spadku popytu w gospodarce.



Kryzysu gospodarczego także nie da się w porę przewidzieć?



Mamy oczywiście zestaw tzw. wskaźników wczesnego ostrzegania, które mówią o zagrożeniach fundamentów stabilności gospodarczej. Gdy podczas kryzysów azjatyckich pracowałem w Banku Światowym, przygotowaliśmy taki zestaw. Ale trzeba na to patrzeć trochę inaczej niż robią to banki inwestycyjne. One na podstawie przewidywań tak prowadzą swoich klientów, by wiedzieli, kiedy mają pozbywać się papierów skarbowych danego kraju - powinni zacząć to robić w ostatnim możliwym momencie, ale jako jedni z pierwszych. Mogą ich więc ostrzec na trzy do sześciu miesięcy przed spodziewanym kryzysem, ale dla gospodarki jest to już za późno. Prognostycy mogą więc tylko ostrzegać przed katastrofą finansów publicznych, jeżeli nie będą przeprowadzone reformy strukturalne.

Problem jednak w tym, aby politycy w porę w to uwierzyli. Nikt jednak nie lubi podejmować niepopularnych decyzji.



A co mówią wskaźniki wczesnego ostrzegania dla Polski?



Dla naszej gospodarki nadal prognozuje się 2-procentowy wzrost PKB w tym roku. Moje oczekiwania są takie, że mamy spore szanse na szybszy rozwój, wszystko zależy jednak od tego, co będzie w przyszłym roku z budżetem i jaką politykę gospodarczą będzie prowadzić nowy rząd. Jeżeli pojawi się sprawna ekipa z dobrym ministrem finansów, który będzie miał odpowiednie poparcie, może uda się przeprowadzić niezbędne reformy strukturalne warunkujące skuteczne przeprowadzenie reformy finansów publicznych. Prognozy dla gospodarki światowej także są lepsze niż jeszcze miesiąc temu, a obawy przed długotrwałą recesją wyraźnie mniejsze. Mówi się raczej, że recesja, jeśli nastąpi, będzie krótka. Gospodarka światowa w przyszłym roku ma rosnąć w tempie 2,8 procent - wcześniej zakładano 3,2 procent - a więc korekta nie jest duża.



Jakie są największe zagrożenia dla naszej gospodarki?



Obok kryzysu finansów państwa takim zagrożeniem jest rosnące zbyt szybko bezrobocie.

Paradoks polega na tym, że jedną z jego przyczyn, obok wysokich narzutów na płace jest nadmierna ochrona pracowników. W OECD skonstruowano nawet taki wskaźnik ochrony pracowników. Okazało się, że w skali od 0 do 6 najniższy wskaźnik ma USA - wynosi on 0,2, a więc tam stopień ochrony pracowników jest najmniejszy, średnia dla piętnastu krajów Unii Europejskiej to 3,5. Jakie to ma znaczenie? Otóż okazuje się, że w Stanach Zjednoczonych, gdzie rynek pracy jest bardzo liberalny, wzrost produkcji osiągany jest w zdecydowanej mierze przez wzrost zatrudnienia podczas, gdy w krajach UE przez wzrost wydajności pracy. Z moich szacunków przeprowadzonych na danych z lat 1961-1994 wynika, że w gospodarce USA każdy dodatkowy punkt procentowy wzrostu PKB powodował zwiększenie tempa wzrostu zatrudnienia o 0,7 ? 0,8 punktu. Inaczej było w krajach unijnych, przynajmniej do połowy lat 90., gdy wskaźnik ochrony pracowników był znacznie wyższy niż teraz. Przy średnim tempie wzrostu zbliżonym do tempa gospodarki amerykańskiej wzrost gospodarczy w krajach UE dokonywał się praktycznie bez zwiększania zatrudnienia. Nic dziwnego, że oszacowana na danych z lat 1961-1994 krańcowa elastyczność popytu na pracę względem produkcji wynosiła w UE nieco mniej niż połowę tej, jaka charakteryzowała gospodarkę amerykańską. Sytuacja na rynku pracy w krajach UE zmieniła się po przeprowadzonej w drugiej połowie lat 90. reformie rynku pracy.



A jakie to ma dla nas znaczenie?



Fundamentalne, bo nasz rynek pracy jest mało liberalny i bez zmiany tego stanu nawet szybki wzrost gospodarczy nie przysporzy nam wystarczająco dużo nowych miejsc pracy, by wchłonąć rosnącą z przyczyn demograficznych podaż pracowników. Wskaźnik krańcowej elastyczności popytu na pracę względem wzrostu PKB wynosi u nas około 0,4, czyli jest zbliżony do tego, jaki był w UE do połowy lat 90. O tym, jak duże znaczenie ma dla nas uelastycznienie rynku zatrudnienia świadczy fakt, że gdybyśmy na początku lat 90. zliberalizowali rynek pracy do poziomu sytuującego nas w połowie drogi między USA i krajami UE ? to obecnie stopa bezrobocia w Polsce nie przekraczałby 12 procent. Natomiast gdybyśmy jeszcze w 1993 r., gdy zaczynała się faza szybszego wzrostu gospodarczego, przeprowadzili gruntowną reformę rynku pracy, zbliżającą nas do modelu amerykańskiego, dziś stopa bezrobocia nie byłaby wyższa niż 7 procent. To pokazuje prosty eksperyment symulacyjny. Ale jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Otóż mniej bezrobotnych to więcej pieniędzy w kasie państwa - zdyskontowana inflacją łączna suma oszczędności na wypłatach zasiłków dla bezrobotnych oraz większych wpływów z podatku od dochodów osobistych, związana z dodatkowym zatrudnieniem, wynosiłaby w pierwszym przypadku 10, a w drugim 27 miliardów złotych. O tyle byłby dziś mniejszy dług publiczny. Prawdopodobnie jednak to jeszcze niepełny rachunek utraconych korzyści, bo w tej symulacji nie uwzględniłem efektów tzw. sprzężeń zwrotnych, takich jak niższe koszty pracy, wyższa konkurencyjność, wyższa dynamika PKB oraz rezultatów szybszej prywatyzacji, hamowanej przez te lata obawami pracowników przed trudnościami ze znalezieniem nowej pracy.

Lewicowemu rządowi trudno jednak będzie przeprowadzić taką reformę.

Nie twierdzę, że będzie łatwo, za reformą rynku pracy przemawia jednak także to, że jej koszt operacyjny jest praktycznie zerowy. Chodzi w gruncie rzeczy o zmianę przepisów prawa gospodarczego, prawa pracy i podatkowego, które zniechęcają przedsiębiorców do zatrudniania pracowników. Czasami są one niespójne. Chodzi też o możliwość zatrudniania na umowy terminowe, na część etatu itp. Nie ma sensu nadal utrzymywać Kodeksu pracy, który był tworzony dla dużych przedsiębiorstw, chociaż dookoła wszystko się zmieniło. Jeśli więc nie zliberalizujemy rynku pracy, to liczba zatrudnionych nie zwiększy się nawet przy 6-procentowym tempie wzrostu PKB. A trzeba jeszcze pamiętać o presji demograficznej na rynek pracy. Powinniśmy też zrewidować statystykę rynku pracy. Np. w Holandii w statystykach tych nie ujmuje się już osób, które szukają pracy od dłuższego czasu i nie mają większych kwalifikacji. Jest iluzją, że taki bezrobotny znajdzie jakieś zajęcie, a więc powinny się nim zająć raczej służby socjalne. My też musimy dokładnie ustalić, ilu tak naprawdę mamy bezrobotnych, gdyż innymi środkami działa się na rynku pracy a innymi rozwiązuje problemy socjalne

Wiadomo jednak, ilu Polaków chce wyemigrować do pracy za granicą. Według opublikowanego niedawno raportu Pricewaterhouse Coopers prawie połowa wszystkich czynnych zawodowo.

Migracje zarobkowe zawsze były punktem przetargowym w negocjacjach z Unią. Według naszych prognoz po akcesji Polski do UE nie będzie dużej migracji, bo nie ma ku temu powodów. Postępuje konwergencja płac, zmniejszają się różnice w dochodach, trzeba brać także pod uwagę inne względy, choćby rodzinne. Np. z Portugalii fala migracji ruszyła dopiero teraz, gdy ludzie trochę oswoili się z tym, że ich kraj jest częścią zjednoczonej Europy. Dlatego wierzyłbym bardziej tym, którzy twierdzą, że wielka fala migracji, która miałaby nastąpić po naszej akcesji do Unii, to jeszcze jeden mit.

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: rynek pracy | reformy | mity | procent | USA | PKB
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »