Student zapłaci haracz
150 zł na studia artystyczne, 100 zł na kierunkach, gdzie są sprawdziany, a 85 zł na pozostałych. To maksymalne wysokości wpisowego w tym roku ustalone przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Uczelnie mogą brać mniej, ale nie chcą. Tłumaczą, że rekrutacja kosztuje - czytamy w "Dzienniku".
Na Uniwersytet Śląski co roku chce się dostać około 20 tys. maturzystów. To daje wpłaty w wysokości niemal 2 mln zł. "Z tych pieniędzy nie zostaje ani złotówka. Trzeba przecież z czegoś zapłacić komisjom, przygotować papierowe wersje dokumentów i wysłać poleconym zawiadomienia o wynikach rekrutacji" - twierdzi rzecznik UŚ Jolanta Talarczyk.
Skoro jednak rekrutacja w większości jest już elektroniczna, a długotrwałe i angażujące wiele osób egzaminy zastąpił wynik matury, to nie ma uzasadnienia dla tak wysokiej opłaty. Tym bardziej że wykonywane niegdyś ręcznie czynności zastąpił komputer. Nic więc dziwnego, że decyzje władz polskich uczelni krytykuje Parlament Studentów i zgłasza własne projekty zmian w rozporządzeniu ministra.
"Uważamy, że tak wysokie opłaty, to utrudnianie dostępu do studiów. Zgadzamy się, że na kierunki artystyczne czy AWF faktycznie rekrutacja może kosztować, ale 85 zł na inne, to przesada" - mówi przewodniczący Parlamentu Studentów Leszek Cieśla. I dodaje: "Postulowaliśmy, aby kandydat na studia płacił tylko jedną opłatę na danej uczelni, bez względu na liczbę kierunków, na które składa papiery".
"Dziennik" podkreśla, że maturzyści, planujący złożyć podania w kilku uczelniach, nie odzyskają pieniędzy jeśli się nie dostaną. "Nie ma znaczenia, czy młody człowiek został przyjęty, czy nie. W obu wypadkach trzeba było przeprowadzić identyczną procedurę. Poza tym kandydaci się odwołują. Rozpatrzenie odwołania to kolejne koszty. I najważniejsze. Opłaty mają ograniczyć blokowanie miejsc na różnych uczelniach" - wylicza Jolanta Talarczyk z UŚ.