Dlaczego NBP się myli?
Kalendarz posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej wyznacza cykl, w jakim na łamach opiniotwórczych dzienników pojawiają się komentarze na temat inflacji, jej prognozy oraz opatrzone stosownymi rekomendacjami przewidywania najbliższych decyzji RPP.
Dyskusja o tym, czy RPP stopy obniży, podniesie, pozostawi bez mian i czy zmieni swoje nastawienie na bardziej lub mniej restrykcyjne prowadzona jest zazwyczaj w kręgu najbardziej zainteresowanych, czyli wśród analityków bankowych i ekonomistów z najważniejszych instytucji gospodarczych. Podnosi to jej walory poznawcze. Publiczność ma możliwość przyjrzenia się, przy jakich założeniach powstają konkurencyjne prognozy, które mogą mieć wpływ na wyniki posiedzeń RPP i które zapewne mają wpływ na decyzje podmiotów gospodarczych.
Perspektywa zewnętrznego obserwatora w powyższych dyskusjach jest zazwyczaj satysfakcjonująca. Zdarza się jednak, że tylko do momentu, w którym dla poparcia swoich tez lub podważenia argumentów adwersarzy nie są formułowane twierdzenia nazbyt uproszczone lub zawierające jedynie pozory prawdy. Przykładów daleko szukać nie trzeba.
Magia i analiza
Koniec ubiegłego roku przyniósł interesującą, a momentami gorącą wymianę poglądów pomiędzy Ryszardem Petru (Nie ulegać magii bieżących danych, Rzeczpospolita, 15.12.2006) a Januszem Jankowiakiem i Jackiem Kotłowskim (Mniej magii, więcej analizy, Rzeczpospolita, 27.12.2006) na temat zagrożeń inflacyjnych i optymalnej reakcji na nie ze strony Rady Polityki Pieniężnej.
Zgodnie z tezami Ryszarda Petru, należy niezwłocznie "rozpocząć prewencyjne podwyżki stóp, żeby w roku przyszłym (tj. 2007 - przyp. RK) nie gonić inflacji". Przesłankami przemawiającymi za zaostrzeniem nastawienia władz monetarnych miałoby być zagrożenie szokami podażowymi, a przede wszystkim - nasilenie napięć na rynku pracy i pojawianie się - z pewnym opóźnieniem - presji płacowej.
Artykuł polemiczny Jankowiaka i Kotłowskiego, w którym ostrość formułowanych tez udanie wspiera lekkość pióra prominentnego komentatora gospodarczego, ma jednak - niezależnie od wiele obiecującego tytułu - również charakter publicystyczny. Po odfiltrowaniu kilku uszczypliwości (mowa jest m.in. o czystej magii i mydleniu oczu) i zabiegów erystycznych (przywoływanie pamięci M. Friedmana), przesłanie tekstu sprowadza się do innego postawienia akcentów: o niskiej inflacji decyduje globalizacja, zaś zagrożenia związane z napięciami na rynku pracy są problematyczne ze względu na boom inwestycyjny i bardzo dobre wyniki finansowe przedsiębiorstw. Niestety, opinie nazbyt często formułowane są w trybie przypuszczającym, co pozostawia wrażenie, że i w tym przypadku możemy mieć do czynienia z domniemaniem, a nie podsumowaniem wyników pogłębionych analiz empirycznych.
Ostatni wniosek może być jednak przedwczesny. Zwątpienie narasta po lekturze kolejnego tekstu już tylko Janusza Jankowiaka Inflacja swoje, projekcja inflacyjna swoje (Rzeczpospolita, 29.01.2007).
Przypomnijmy w skrócie postawione tam tezy:
- zgodnie z najnowszą prognozą autora średnioroczna inflacja nie przekroczy w bieżącym roku 1,7% wobec czego nie należy oczekiwać zmian stopy referencyjnej;
- podstawową przyczyną niskiej inflacji jest globalizacja;
- zawyżone prognozy inflacyjne NBP są skutkiem wadliwej struktury modelu ekonometrycznego ECMOD, w którym niedoceniana jest transmisja impulsów inflacyjnych z zagranicy.
Gdy chodzi o ocenę skutków globalizacji, to z autorem można się zgodzić lub nie. Rola obserwatora śledzącego z zewnątrz interesujący spór publicystyczny wydaje się nadal satysfakcjonująca. Jeśli jednak skonfrontować opinię Jankowiaka i Kotłowskiego (tekst z 27.12.2007), iż "trudno mieć większe zastrzeżenia do samego modelu (tj. ECMOD-u, przyp. RK)" z uwagami Jankowiaka (tekst z 29.01.2007), że "model używany przez NBP do prognozowania inflacji nie uwzględnia większości zmian strukturalnych w gospodarce będących wynikiem globalizacji" i uwzględnić prognozę inflacyjną autora na lata 2007-2008, to nie może dziwić, że u obserwatora posiadającego pewne doświadczenia w ekonometrycznym modelowaniu cen pojawia się twórcze zaniepokojenie przyprawione gorzką nutką zazdrości. Uprawnione wydaje się bowiem następujące rozumowanie: Janusz Jankowiak prognozuje inflację, a jego prognozy są wolne od błędów popełnianych systematycznie przez NBP. Nurtuje pytanie: jak on to robi?
Do problemu wrócę później, gdyż maniera akademicka nakazuje mi wykazanie wpierw "ogólnego sceptycyzmu", który można streścić w dwóch pytaniach: (1) czy ECMOD zawiera wady, których skutkiem może być zawyżanie prognoz inflacji, a jeżeli tak, to (ii) jaka musiałaby być struktura i właściwości modelu pozbawionego tych wad.
Kwadratura koła
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest twierdząca. Analitycy NBP wskazują, iż potencjalnym źródłem błędów projekcji mogą być tzw. zmiany strukturalne. Permanentny charakter tych ostatnich ma sprawiać, że model stosunkowo szybko ulega dezaktualizacji. Siły takiego argumentu nie można zlekceważyć, ale można zweryfikować jego podstawy.
I tak, bliższe przyjrzenie się modelowi ECMOD prowadzi do wniosku, że opisuje on "świat jednostkowej elastyczności", w którym jednoprocentowa zmiana przyczyny doprowadzi zawsze - w długim okresie - do jednoprocentowej zmiany skutku.
Zaletą takiego rozwiązania jest, po pierwsze, zgodność ECMOD-u z modelami teoretycznymi, opisującymi zachowanie tzw. reprezentatywnego konsumenta, importera czy inwestora, po drugie zaś - łagodny przedbieg generowanych przez model prognoz, w których, począwszy od pewnego okresu, stabilizują się zarówno stopy wzrostu, jak i wielkości relatywne (udział inwestycji w PKB, relacje cen itd.).
Gdzie pojawia się zatem miejsce na krytykę?
Otóż, poruszanie się w bezpiecznym dla prognostyka świecie jednostkowej elastyczności jest okupione kosztami: niezbędne jest przyjęcie a priori kilku założeń, z których przynajmniej dwa mogą okazać się nazbyt restrykcyjne. Po pierwsze, reprezentatywny agent maksymalizuje swoją użyteczność dla nieskończonego horyzontu czasowego; po drugie - jego użyteczność jest opisywana przez funkcję ze stałą elastycznością substytucji CES. Czy przy konstrukcji modelu co najwyżej średniookresowego (ECMOD) powyższe założenia należy przyjmować "w ciemno", gdyż podpowiadają to nieco bardziej zaawansowane podręczniki ekonomii? Można wątpić.
Przyjrzyjmy się podręcznikowemu importerowi i jego użyteczności. Wartość funkcji CES (użyteczność) nie ulega zmianie, gdy spadek spożycia dóbr krajowych jest kompensowany przez wprost proporcjonalny wzrost konsumpcji dóbr zagranicznych i vice versa - gdy dobra zagraniczne zastępuje się dobrami krajowymi. Jeśli przyjmiemy, że ma to miejsce w długim okresie, gdy wygasają wszystkie procesy dostosowawcze, to trudno taki model zakwestionować - elastyczność dochodowa importu jest równa 1.
Jeśli okres jest jednak nieco krótszy, to można dopuścić, że w funkcji użyteczności importera z kraju uboższego pojawią się pewne asymetrie. Ze względu na zapóźnienie cywilizacyjne może być on zainteresowany "nadwyżkową" konsumpcją, na przykład importowanych dóbr trwałego użytku. Opuszczamy wówczas świat jednostkowej elastyczności, elastyczność dochodowa importu pozostaje zagadką (u nas grubo powyżej jedności), a nieadekwatność modelu ECMOD staje się zrozumiała.
Jak zatem brzmi odpowiedź na pytanie o związek zmian strukturalnych z obciążeniami prognoz inflacyjnych NBP? Niedorzecznością jest kwestionowanie tych pierwszych. Błędy prognoz mogą być ich skutkiem, jednak równie dobrze mogą być konsekwencją implementacji modelu o strukturze długookresowej do analiz krótkookresowych.
Drugi zarzut, który można sformułować wobec modelu ECMOD, ma charakter metodologiczny, a przyczyny, dla których się pojawia, mogą mieć związek z dbałością NBP o wizerunek wiarogodnego przeciwnika inflacji. Jeśli tak jest, to nie dziwi obecne w modelu założenie o stacjonarności inflacji. Przypomnijmy: ta ostatnia jest stacjonarna, gdy oscyluje wokół poziomu równowagi; w przypadku zewnętrznego szoku w systemie zaczynają działać mechanizmy ściągające ją na poziom równowagi, a to świadczy z kolei o efektywności polityki monetarnej.
Problem jednak jest.
Analiza graficzna, a spieszę zapewnić, że i większość testów statystycznych, wskazują na niestacjonarność inflacji w Polsce. Czy niestacjonarność inflacji świadczy o nieskuteczności polityki monetarnej? Nie, przeciwnie. Wykazanie, że inflacja nie jest stacjonarna uprawnia wniosek o pierwszoplanowym znaczeniu polityki antyinflacyjnej, gdyż każdy impuls cenowy może doprowadzić do nasilenia się procesów inflacyjnych. Ale są i optymistyczne wnioski, gdyż trwały charakter ma również spowolnienie inflacji, a gospodarka jest podatna na terapię antyinflacyjną.
W takim przypadku pojawiają się jednak dwa dodatkowe problemy.
Po pierwsze, "jastrzębiość" w polityce schładzania gospodarki może być zbyteczna, gdyż impuls cenowy ulega utrwaleniu i pożądany skutek można osiągnąć łagodniejszymi środkami.
Po drugie, należy wskazać przyczyny podatności gospodarki na politykę antyinflacyjną. Ma rację Janusz Jankowiak wskazując na globalizację. Ale w takim przypadku władzom monetarnym nie pozostaje nic innego niż przyznanie, że nie tylko ich determinacja, lecz również sprzyjający stan otoczenia gospodarczego złożyły się na sukces polityki stóp procentowych.
Zamykając ten wątek warto zastanowić się nad konsekwencjami arbitralnego uznania inflacji za zmienną stacjonarną. Problem nie jest bynajmniej marginalny: nie wiadomo wówczas, czy równanie cen poprawnie definiuje warunki równowagi. Jeśli nie, to pomijany jest dodatkowy kanał impulsów dezinflacyjnych i prognozy będą przeszacowane. Kłopot w tym, że niekoniecznie na skutek błędnego zidentyfikowania źródeł inflacji, ale na pewno ze względu na wadliwą strukturę dynamiczną równania cen.
"Pies czyli kot"?
I wreszcie ostatnie pytanie o determinanty inflacji w Polsce i poprawny model. Odpowiedź jest przewrotna tylko pozornie. Rację ma Ryszard Petru wskazując na presję płacową - analizę należy prowadzić w ramach formuły kosztowej. Nie myli się Janusz Jankowiak zwracając uwagę na globalizację - właściwy jest model parytetu siły nabywczej walut poszerzony o mechanizm Balassy-Samuelsona. Miltonowi Friedmanowi odmówić racji nie można, więc musi pojawić się równanie wymiany wiążące inflację z emisją pieniądza. Kłopot w tym, że żaden z powyższych modeli nie jest w stanie samodzielnie objaśnić dynamiki cen w Polsce i potrzebna jest ich synteza w ramach modelu empirycznego.
Wiemy co należy zrobić. Za punkt wyjścia należy przyjąć, iż w długim okresie, po wygaśnięciu szoków i dostosowań, trajektorie cen wyznaczone na podstawie modeli teoretycznych muszą się pokrywać. Ponieważ modele są nieodróżnialne empirycznie, to należy zbadać w ramach tzw. analizy kointegracyjnej z jaką szybkością ceny wracają na ścieżki wyznaczane przez każdy z tych modeli. Możliwe jest wówczas stwierdzenie, który mechanizm (koszty pracy, import niskiej inflacji, emisja pieniądza) oddziałuje na ceny najsilniej i odpowiedź na pytanie, kto ma rację - bardziej. Tylko tyle i aż tyle.
Pytań i zastrzeżeń w odniesieniu do modelu ECMOD jest wiele.
Nie należy wątpić, że uzyskanie satysfakcjonujących rozwiązań jest tylko kwestią czasu i Narodowy Bank Polski i - być może - niektóre ośrodki akademickie, będą wkrótce dysponowały sprawnymi narzędziami prognostycznymi. Praca wre. Ale może na darmo? Nie można przecież wykluczyć, że model spełniający naszkicowane wyżej warunki już istnieje i możliwe jest na jego podstawie uzyskanie prognoz inflacji nieobciążonych systematycznymi błędami. Z perspektywy zewnętrznego obserwatora stwierdzić to nie sposób. Pozostaje więc sformułowanie sugestii: jeśli model już istnieje, to zamiast pozostawiać publiczność w niepewności należy położyć go na stół i powiedzieć "sprawdzam!". Rynki finansowe odetchną, członkowie Rady Polityki Pieniężnej poczują twardy grunt pod stopami. A że niektórzy ekonometrycy poczują się niespełnieni? Cóż, sądzę, że są gotowi zapłacić taką cenę.
Dr Robert Kelm