Co będzie po kapitalizmie?

Krytyka kapitalizmu narasta. Rośnie niezadowolenie ze światowej gospodarki rynkowej, a globalizacja utknęła w kryzysie.

Czy państwa narodowe są wobec niej bezsilne? A może światową gospodarkę da się urządzić na nowo? Niebawem światem zawładnie niewielka grupa koncernów. Podatki zostaną zlikwidowane, a McDonald's i firma Mattel zaczną sponsorować szkoły. Obywatele będą nosić nazwiska takie jak nazwa zatrudniającej ich firmy. Jesteśmy w "Logolandzie" - świecie bezwzględnego terroru konsumpcji, który wymyślił australijski autor Max Barry (32). W świecie tym rządy wycofały się z polityki społecznej i wszystko sprywatyzowano. Nawet policja ściga sprawców tylko wtedy, gdy poszkodowani za to zapłacą. Liczą się tylko prawa rynku, a koncerny przekroczyły wszelkie granice, także moralne.

Reklama

Czy tak ma wyglądać kapitalizm jutra?

Max Barry uspokaja, że to science fiction. Ale "Logoland", jak każda powieść s.f., jest po części krytyką teraźniejszości i dotyka istoty rzeczy.- Mamy problem ze sprawiedliwością społeczną, a rosnące nierówności zagrażają demokracji - ostrzega Claus Leggewie, politolog z Giessen.Według jednej z ostatnich ankiet, dwie trzecie Niemców uważa, że globalizacja przyniesie im i ich krajowi więcej strat niż korzyści. Tylko połowa jest zdania, że społeczna gospodarka rynkowa zdołała się obronić. To negatywne odczucie ogarnia nie tylko Niemców. We Francji i Holandii projekt konstytucji europejskiej upadł głównie dlatego, że ludzie bali się społecznej degradacji po rozszerzeniu Unii na wschód. Natomiast w sporze z Chinami o wyroby tekstylne Europejczycy i Amerykanie ujawniają protekcjonizm, który wcześniej tak bardzo krytykowali u Chińczyków.Liberalizm 16 lat po upadku muru berlińskiego jest na cenzurowanym. Przed laty usunięcie żelaznej kurtyny dało impuls do globalizacji. Rosjanie i Bałtowie, Chińczycy i Hindusi - jedna trzecia ludzkości znalazła się w zasięgu gospodarki rynkowej. Wolny handel triumfował, państwo było w odwrocie. Procesy te przyspieszyła rewolucja w informatyce, popularyzacja internetu i wprowadzenie cyfrowych nośników informacji.- W rezultacie powstała zupełnie nowa globalna platforma różnych możliwości współpracy, a Ziemia się skurczyła - uznał amerykański publicysta Thomas L. Friedman. A to oznacza, że każdy pracobiorca w Bostonie, Berlinie, Bratysławie czy Bangalore ma takie same szanse wzięcia udziału w ogólnym dobrobycie. Mieszkańcy Północy zrazu się dziwili tym przemianom, potem zaniepokoili. Teraz rośnie wśród nich nieufność. Lekarze w Massachusetts General Hospital w Bostonie zorientowali się, że konkurują z kolegami z Bangalore, którzy w Indiach interpretują badania tomograficzne amerykańskich pacjentów. Eksperci od banków danych z IBM Business Services w Hanowerze i Schwein- furcie muszą - zanim stracą posady - wdrożyć do pracy swych następców z Europy Wschodniej. Nawet sadownicy pod Hamburgiem boją się o przyszłość, od kiedy Chiny zalewają Unię Europejską koncentratem jabłkowym.Prominentnych reprezentantów kapitalizmu także ogarnia niekiedy zwątpienie.

Spekulant dewizowy George Soros ubolewa, że "zaślepiła nas bezwarunkowa wiara w samoregulującą moc rynku". Natomiast laureat Nagrody Nobla Joseph Stiglitz - niegdyś główny ekonomista Banku Światowego - oczekuje, że "będziemy musieli zapłacić cenę za najbardziej pazerną dekadę w dziejach świata". Zdaniem niektórych polityków, robotnicy i związkowcy czują się "wydani na pastwę anonimowych sił, sterowanych przez ludzi o mózgach przeżartych żądzą pieniądza". A może procesem tym da się jakoś sterować, jak uważa prezydent RFN.- Globalizacja może się stać potworem - mówi dr ekonomii Horst Köhler.Dlatego chodzi o to, aby - zdaniem Köhlera - "wyposażyć ją w przemyślane reguły działania". On wie, jak trudno jest okiełznać potwora. Był szefem Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF) i przy tej okazji musiał się wdać w niejedną dyskusję z Amerykanami, próbującymi zdominować IMF, tak jak Światową Organizację Handlu (WTO) i Bank Światowy.

W instytucjach tych nie sposób przeforsować niczego bez zgody USA, co tłumaczy, dlaczego niewiele się tam dzieje. Potężne lobby finansowe w Stanach udaremniało dotychczas wszelkie próby nałożenia ograniczeń na spekulacyjne fundusze hedgingowe. Te zaś, dysponując potężną bronią - miliardami dolarów - przypuszczają ataki na firmy oraz całe gospodarki narodowe, a ze względu na swój brak przejrzystości i tendencję do ryzyka zagrażają stabilności światowej gospodarki.W pogoni za maksymalnymi zyskami finansują ryzykowne operacje głównie kredytami. Państwo narodowe niewiele może im przeciwstawić. Ujawnia się tu dylemat polityczny doby globalizacji.

Czy państwo narodowe musi paść ofiarą globalnego kapitalizmu?

- Państwo narodowe nadal ma możliwości interwencji - twierdzi jednak Michael Zürn (46), dyrektor berlińskiej Hertie School of Governance. - Wyzwanie polega na tym, żeby się inteligentnie dostosować.To, o czym mówi Zürn - to nowoczesna polityka gospodarcza, co do której wśród polityków wszystkich odcieni panuje co najmniej milcząca zgoda. Oznacza to np., że państwo finansuje sferę socjalną raczej za pomocą polityki podatkowej i indywidualnych ulg niż bezpośrednich danin. Niemiecki Instytut Badań Gospodarczych (DIWF) kilka lat temu opracował dla tygodnika "Der Spiegel" stosowny model.

Okazało się, że gdyby znacznie obniżyć koszty pracy, w RFN mogłoby powstać milion nowych miejsc pracy. Znów bowiem opłacałoby się zatrudniać ludzi. Oczywiście, nie w każdym przypadku. Zwykła szwaczka zapewne już nigdy nie będzie w Niemczech konkurencyjna. Ale inni mogą się ostać na rynku. Na przykład w przemyśle samochodowym, gdzie koszty płacy stanowią często tylko ok. 15 proc., nawet kilka centów mniej za godzinę może zadecydować o opłacalności zakładu. Inteligentna adaptacja oznacza także uproszczenie systemu podatkowego, zgodnie z tradycyjnymi rekomendacjami doradców podatkowych: niższe stawki podatkowe, szersza podstawa opodatkowania i maksymalne ograniczenie wyjątków w systemie.

Chodzi o przeniesienie punktu ciężkości z opodatkowania dochodów na opodatkowanie konsumpcji. Model taki jest zresztą realizowany w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej, które w 2004 r. przystąpiły do Unii.- Młodzi politycy realizują tam w polityce podatkowej to, co jako stypendyści wynieśli z seminariów ekonomii na Zachodzie - mówi Franz Wagner, profesor prawa podatkowego z Tybingi.

Pogląd, jakoby nowoczesne państwo było bezsilne wobec świata gospodarki, jest wątpliwy także dlatego, że to w gestii państwa - i dotyczy to większości najwyżej rozwiniętych krajów - znajduje się blisko 50 proc. produktu krajowego. I dlatego nawet w dobie globalizacji politycy dysponują odpowiednimi możliwościami oddziaływania. Brakuje natomiast woli zmian.- To nie kapitalizm przeszkadza w reformie ubezpieczeń społecznych - twierdzi ekspert Peter Bofinger.Jak żadne inne państwo Niemcy, będące mistrzem świata w eksporcie, czerpią profity ze swobodnego przepływu towarów, a zwłaszcza z rosnącego rynku zbytu w Europie Środkowo-Wschodniej. Niemiecki eksport do tych krajów zwiększył się w 2004 r. o 9 proc., gdy import wzrósł tylko o jeden procent. A poza tym, dzięki tanim półfabrykatom z Bratysławy, Gliwic i rumuńskiej Timişoary niemieckie koncerny oraz firmy z sektora MSP są w stanie utrzymać się na rynku. Kto jednak pragnąłby się odciąć od tanich miejsc produkcji na Wschodzie, powinien zaakceptować także ten smutny fakt, że jego cyfrowy aparat fotograficzny nie będzie od tej pory kosztował 200 euro, ale np. dwa razy więcej, a na koszulę wyda nawet 100 euro, nie zaś dotychczasowe 40.

W istocie, wiele przemawia za tym, że gospodarka narodowa więcej zyskuje niż traci na konkurencji płacowej. Nie każdy chce i może zapłacić prawie 50 euro (wraz z VAT), które za godzinę pracy bierze niemiecki glazurnik. Wielu wykonuje remonty, korzystając z pracy na czarno. Tańsi wykonawcy ze Wschodu wydatnie zwiększyliby popyt na legalne, opodatkowane usługi.Ale co się wtedy stanie z murarzami, mechanikami, glazurnikami i wszystkimi innymi zatrudnionymi o niskich kwalifikacjach? Mogliby oni ewentualnie konkurować z tanią napływową siłą roboczą, gdyby państwo ich dotowało, np. przez negatywny podatek dochodowy. To rozwiązanie znane jest od wielu lat w Stanach Zjednoczonych.Amerykańskie państwo od 30 lat uzupełnia dochody osób najmniej zarabiających. Na przykład rodzina z dwójką dzieci, której dochód nie przekracza rocznie 10,75 tys. dol., otrzymuje do 40 proc. subwencji, a więc do 4204 dolarów. Im większy dochód, tym mniejsza dotacja. Rodzinom mającym roczny dochód ok. 35 tys. dol., dodatek już nie przysługuje.

Ten system nie jest tani: kosztuje USA prawie 35 mld dol. rocznie. Ale i tak opłaca się bardziej niż dotowanie bezrobocia. Budżet Urzędu Pracy RFN wynosi blisko 58 mld euro.Trudniej byłoby pomóc wykwalifikowanym robotnikom i wykształconym pracownikom z warstwy średniej. Wielu z nich, często bezzasadnie, również uważa się za ofiary globalizacji.

Globalizacja nie jest grą o sumie zerowej

- mówi Jagdish Bhagwati, ekspert ds. wolnego handlu z Nowego Jorku.Muszą być jednak spełnione dwa warunki: po pierwsze, firma dobrze radzi sobie na rynku, a po drugie, niemiecki inżynier lub informatyk jest wart pieniędzy, które zarabia. Pracownik "musi być gotów do większej mobilności nie tylko intelektualnej, ale także przestrzennej" - ocenia unijny polityk Günter Verheugen. Krótko mówiąc: musi się inteligentnie adaptować.- Hindusi i Chińczycy nie rozłożą nas na łopatki, raczej ułatwią nam wejście na szczyt - uważa publicysta Thomas L. Friedman. Do tej pory globalizacja więcej dobrobytu przysporzyła niż zniszczyła. Niekiedy umożliwiła powstanie wyższego standardu życia. Skorzystali wszyscy, którzy otworzyli się na rynek światowy. Dotyczy to państw takich jak Korea Południowa albo firm, jak koncern Metro Group, który ma placówki w 30 krajach, a zagraniczna działalność daje mu 50 proc. obrotów.

KarstadtQuelle przespał internacjonalizację biznesu i przeżywa kryzys. Niemcy - przynajmniej jako rynek - już nie odgrywają dla nich wielkiej roli. Takie firmy jak Metro, Siemens czy Adidas dawno uniezależniły się od krajowej koniunktury. Zbyt słaby jest wzrost gospodarczy w ich ojczyźnie, za mało klientów. Przeniosły punkt ciężkości biznesu do Europy Środkowo-Wschodniej i na Daleki Wschód, gdzie są kwitnące rynki, klienci oraz zarobki. I dlatego to głównie tam - a nie w Niemczech - płacą podatki. Siemens generuje w RFN tylko 10 proc. zysków.

Menedżerowie nie mają innego wyjścia. Co kwartał wywierają na nich presję akcjonariusze. Naciskają analitycy i szefowie funduszy kapitałowych, dla których nie liczy się nic poza zyskiem. Im tańsze jest utrzymanie zakładu i koszt pracy, tym lepiej. Trwa rywalizacja o niskie koszty produkcji. Przez pryzmat kosztów patrzy się na wszystko. Rynek i etyka nie muszą być ze sobą sprzeczne, co dotyczy również wielkich koncernów. Niektóre z nich przekonały się, że obrona pewnych ważnych wartości absolutnie nie szkodzi interesom. Na przykład producent artykułów sportowych Adidas zobowiązał wszystkich kooperantów - w sumie 835 poddostawców na całym świecie - do przestrzegania określonych standardów, by np. tydzień pracy nie przekraczał 60 godzin.

W 2004 r. kontrolerzy Adidasa wizytowali w Chinach 53 zakłady. Dwa dostały pierwsze ostrzeżenie, pięć - drugie. Trzecie oznacza zakończenie współpracy. Sześć lat temu ówczesny sekretarz generalny ONZ Kofi Annan zainicjował akcję w celu wzmocnienia społecznej odpowiedzialności biznesu (Corporate Social Responsibility). Do programu Global Compact przystąpiło blisko dwa tysiące firm, a wśród nich DaimlerChrysler, Bayer i Volkswagen. Inicjatywa ma pomóc - według Annana - "nadać globalizacji ludzkie oblicze". Szkopuł w tym, że wszystkie te zobowiązania są dobrowolne i za ich złamanie nie ma sankcji. Poza tym w projektach uczestniczą te wielkie koncerny, które i tak względnie dobrze traktują pracowników w Trzecim Świecie. I druga przeszkoda. Międzynarodowa Organizacja Pracy (ILO) określiła cztery kardynalne zasady: wolność zrzeszania się, zakaz dyskryminacji, pracy przymusowej i pracy dzieci. Każdego roku państwa członkowskie ILO składają sprawozdanie, jak w ich kraju przestrzegane są te standardy. Ale to tylko papier, ponieważ ILO nie dysponuje żadnym narzędziem, które pozwoliłoby jej te zasady narzucić.Te deficyty tłumaczą trudności, jakie mają instytucje pragnące wpływać na światowe rynki. Problemy krajów rozwijających się to efekt "braku ram prawnych", a nie globalizacji jako takiej - wynika z końcowego raportu specjalistów ze Światowej Komisji ds. Społecznych Aspektów Globalizacji.- Nie chodzi o to, że krajom Trzeciego Świata brakuje kapitału - uważa ekonomista Hernando de Soto z Peru. - Rzecz w tym, że nie sposób go zyskownie ulokować, ponieważ nie ma nowoczesnego prawa własności i państwa prawa.Korupcja, nadużycia władzy i biurokracja są największymi przeszkodami w inwestowaniu.

Bank Światowy ustalił, że w Australii założenie firmy trwa tylko dwa dni, a w Ghanie aż 382. Ale to nie wina rynku, lecz państwa. Równie ważne jest jednak budowanie, na uczciwych zasadach, konkurencji między Północą i Południem. Od lat państwa uprzemysłowione trzymają na dystans konkurentów z Trzeciego Świata. Miliardowymi dotacjami oraz wysokimi cłami chronią własnych rolników przed tanimi owocami i warzywami. Każdego dnia bogata Północ przeznacza na dotacje rolne miliard dolarów, a więc pięć razy więcej niż na pomoc dla rozwoju. Absurdy te powodują, że na straganach Dakaru i Nairobi europejskie pomidory kupi się taniej niż lokalne. Mimo to w ostatnim czasie coś się robi w sprawie uczciwego handlu międzynarodowego.

Rządy oraz władze międzynarodowe, obywatele i przedsiębiorcy mogą wpływać na kształt globalizacji, pod warunkiem że inteligentnie dostosują się do jej wymagań. To trudne zadanie. Oznacza więcej niepewności, odpowiedzialności i niepokoju.- Każdy chce wzrostu gospodarczego, ale nikt nie chce zmian - podsumował amerykański ekonomista Paul Romer.Alexander Jung

Protest przeciwników globalizacji, Genua, VII 2001 rok. Pomalowane na biało dłonie symbolizują odżegnywanie się od przemocy

Czarne dziury w systemie Były szef amerykańskiego banku centralnego Alan Greenspan przez wiele lat zwalczał pomysł kontrolowania funduszy hedgingowych.

W świecie anglosaskim trudno znaleźć sojuszników w celu poskromienia funduszy hedgingowych. Oprócz karaibskich rajów podatkowych, ideę kontroli i jawności od lat zwalczają głównie menedżerowie niezwykle potężnego sektora finansowego w Nowym Jorku. Dzięki prominentnym stronnikom czynią to nad wyraz skutecznie.W sercu globalnego kapitalizmu obowiązuje już obecnie konieczność zgłaszania "pustych" zakupów akcji, poprzez które fundusze radykalnie rozkładają wartość giełdową firmy. Jednak - według opinii osób ze środowiska - rejestracja takich operacji "jest dziurawa", a poza tym spośród 8 tys. funduszy hedgingowych, które zarządzają łącznie kwotą 1 bln dol., jedynie 0,5 proc. funkcjonuje za zasadzie "krótkiej sprzedaży".- Fundusze hedgingowe są niezwykle ważnym elementem sprawnie działających rynków finansowych i przyczyniają się do alokacji kapitału, by się znalazł w rękach tych, którzy uczynią z niego najlepszy użytek - uznał już w 2005 r. sekretarz skarbu USA John Snow.

Tym samym minister przedstawił pogląd, który w pełni pokrywał się ze stanowiskiem ówczesnego szefa banku centralnego Alana Greenspana. W minionych latach wielokrotnie brał on w obronę stroniącą od mediów wielką finansjerę. Nawet największa dotychczasowa porażka branży (kryzys finansowy w Rosji w roku 1998) niczego w tym nastawieniu nie zmieniła. Ujawnianie przyszłych celów ataku i zamiarów funduszy skrajnie liberalni zwolennicy Greenspana uważają za pomysł błędny, bo uniemożliwiłby realizację ukrytych strategii inwestycyjnych.Greenspana interesowała tylko stabilność rynków finansowych.

Wręcz ślepo ufał sektorowi zarządzającemu ryzykiem w bankach inwestycyjnych, których najbardziej dochodowymi klientami i kredytobiorcami są właśnie fundusze hedgingowe. Ale w maju 2005 r. nawet Greenspan zaczął mieć wątpliwości. We wcześniejszej analizie jego eksperci odkryli kilka słabych punktów: udzielające kredytów banki żądają mniejszych zabezpieczeń, nie wiedzą również o wszystkich operacjach.

Poza tym prime brokers nie zawsze mają rozeznanie, gdy chodzi o niebezpieczną koncentrację inwestycji na pozbawionych płynności rynkach, na których fundusze coraz częściej lokują środki.W przeciwieństwie do banku centralnego amerykańska Komisja Nadzoru Papierów Wartościowych (SEC) optuje za większą kontrolą i zdołała już odnieść pierwszy sukces. Od lutego 2006 r. menedżerowie funduszy hedgingowych muszą się oficjalnie rejestrować w SEC. O zaostrzeniu nadzoru nad funduszami myślą także Brytyjczycy. Ich niemieccy koledzy też widzą pilną potrzebę działania. Niektórzy z nich nazywają fundusze hedgingowe "czarnymi dziurami światowego systemu finansowego" i uważają, że nikt ich nie kontroluje. Sądzą, że jeśliby jakiś duży fundusz runął pod wpływem ryzykownych operacji, "mógłby doprowadzić do upadku wielkie firmy finansowe", dlatego np. należałoby uzależnić zakres ryzyka, które wolno podejmować funduszom hedgingowym, od wysokości ich kapitału własnego.Beat Balzli

Wrogowie biednych krajów

Przeciwnicy globalizacji marzą o świecie sprawiedliwym, ale ich przywódcy dążą do destabilizacji, której efektem byłby wzrost nierówności i zubożenie dużych obszarów globu. Antyglobaliści przypominają członków sekty - ludzi gorliwie wierzących, że posiedli prawdę, głuchych na inne poglądy. Wsłuchani są w słowa swych guru: Naomi Klein, Johna Zer- zana, Noama Chomsky'ego, traktując je jak objawienie. Nie przejmują się niespójnością swych poglądów, lekceważą twarde fakty i statystyki, nie podejmują dyskusji z poglądami przeciwnymi. Jak wszyscy członkowie sekt są prozelitami - swą wiarę chcą szerzyć, a tych, którzy jej nie przyjmują, traktują jak wrogów, a w najlepszym razie obiekt nawracania.

Antyglobalizm, jak każdy ruch irracjonalny, apeluje do emocji, nie rozumu. I dlatego jest niebezpieczny. Łączy skrajną lewicę z nacjonalistyczną prawicą, cynicznych graczy z naiwną młodzieżą, sfrustrowanych profesorów uniwersyteckich z politykami. W jednym szeregu idą wszyscy, którzy nienawidzą świata otwartego, międzynarodowego handlu, wzrostu gospodarczego, stabilizacji. Miliony członków tego ruchu marzą o świecie sprawiedliwym, ale ich przywódcy dążą do destabilizacji, której konsekwencją musiałyby się stać zubożenie dużych obszarów świata i wzrost nierówności. Antyglobaliści nie chcą wyciągać wniosków z historii. Nie pamiętają albo nie wiedzą, że cofnięcie globalizacji w pierwszych dziesięcioleciach XX w. doprowadziło do światowej katastrofy.

Globalizacja nie jest przecież zjawiskiem ostatnich lat. Jej pierwsza wielka fala zaczęła się w drugiej połowie XIX w. i trwała do I wojny światowej. Od roku 1870 do 1913 międzynarodowa wymiana handlowa zwiększała się rocznie o 4 proc., znacznie szybciej niż światowa produkcja. Tuż przed wybuchem katastrofalnej wojny światowe obroty handlowe przekroczyły 20 proc. łącznego PKB globu. W tym czasie przepływy kapitałowe rosły po 4,8 proc. rocznie, zwiększając się w proporcji do PKB z 7 proc. w roku 1870 do 20 proc. w roku 1914.Pierwszej fali globalizacji towarzyszył bezprecedensowy w dziejach świata wzrost bogactwa. PKB per capita rósł w tempie 1,3 proc. rocznie, gdy w latach 1820 - 1870 jedynie o 0,5 procent.Globalizacja przyczyniła się do zmniejszenia rozpiętości między dochodami w krajach bogatych i uboższych.

W Japonii na początku pierwszej fali dochód na mieszkańca był niższy niż jedna czwarta dochodu Anglika. W latach 1870 - 1913 dochody na głowę mieszkańca Japonii rosły w tempie 1,5 proc. rocznie (mimo szybkiego przyrostu liczby ludności), a w Anglii jedynie o 1 procent. Jeszcze bardziej spektakularny był sukces Argentyny, która przez kilkadziesiąt lat miała średnie tempo wzrostu dochodów na mieszkańca powyżej 2,5 proc., stając się na początku XX w. jednym z najbogatszych krajów. W Rosji od roku 1870 do 1913 produkcja przemysłowa rosła w średnim tempie 5,1 proc., gdy w Wielkiej Brytanii i Francji tylko 2,1 proc., a w Niemczech 3,9 procent. Rosja korzystała z napływu kapitału zagranicznego, głównie francuskiego i brytyjskiego. W pierwszej dekadzie XX w. napływ kapitału wynosił tam od 3 do 5 proc. PKB.Podczas pierwszej fali globalizacji Indie i Chiny nie bogaciły się, ale przeciwnie - biedniały.

Kto korzysta ?

Potwierdza to regułę: na globalizacji korzystają kraje, które potrafią uczestniczyć w światowej wymianie handlowej, potrafią się otworzyć na zagraniczne towary i kapitał oraz konkurować. Charakterystyczny jest przykład Argentyny, która z kraju otwartego oraz szybko bogacącego się w końcu XIX w. i pierwszych dekadach XX w., przekształciła się w latach 30. w kraj zamknięty, realizujący strategię autarkicznej industrializacji. Przyniosła ona klęskę i zubożenie.Pierwsza wojna światowa zakończyła falę globalizacji, a po niej nastąpiły dziesięciolecia zamykania się krajów na kontakty ze światem i stosowania - tak jak w Argentynie - polityki nacjonalizmu gospodarczego. Od roku 1914 do 1929 udział handlu światowego w łącznym PKB świata spadł z 22 do 16 proc., zaś przepływy kapitałowe skurczyły się z 20 do 8 proc. światowego PKB.

Zamknięcie nie zapobiegło światowemu kryzysowi, który w latach 1929 - 1934 wywołał w większości państw spadek produkcji o 20 - 30 proc., a także doprowadził do niespotykanego wzrostu bezrobocia. Stany Zjednoczone na pierwsze sygnały depresji odpowiedziały ustawą Smoota-Hawleya, drastycznie podnoszącą cła na ponad 20 tys. grup towarów, co zdaniem wielu ekonomistów nie tylko pogłębiło kryzys, ale - być może - było jego główną przyczyną. Kolejne kraje zrywały kontakty handlowe, nakładały ograniczenia na przepływy kapitałowe. Obecni antyglobaliści byliby w siódmym niebie.W latach 30. XX w. Niemcy, Włochy, ZSRR i reszta świata zerwały z globalizacją. Była to jedna z przyczyn wybuchu drugiej wojny światowej.

Dzisiejsza, druga fala globalizacji to efekt stopniowego porządkowania międzynarodowego ładu finansowego i znoszenia restrykcji na przepływy kapitałowe. Od 1973 r. do dziś handel światowy rósł rocznie w średnim tempie 11 proc., sięgając poziomu 42 proc. światowego PKB. W tym czasie przepływy kapitałowe zwiększyły się z poziomu 5 proc. PKB do 21 procent.

Względna wielkość światowych przepływów kapitałowych jest teraz zaledwie na tym samym poziomie co w roku 1913! Ciekawe, jak to interpretują antyglobaliści, dla których inwestycje zagraniczne są największym złem. Druga fala globalizacji, tak jak i pierwsza, zmniejsza dystans między krajami bogatymi i biednymi, pod warunkiem że te ostatnie potrafią się włączyć do światowego obiegu gospodarczego. Udało się to w pełni Korei Południowej, podążającej tą samą ścieżką sukcesu co wcześniej Japonia. W 1960 r. Południowa Korea była jednym z najbiedniejszych krajów świata, z dochodami na głowę mieszkańca o 10 proc. niższymi niż Somalia. W 1962 r. Korea radykalnie zmieniła swą politykę, otworzyła gospodarkę i zaczęła się rozwijać. Dziś jest o ponad 1000 proc. bogatsza niż 40 lat temu. Ten przykład przeczy tezie, jakoby najbiedniejsze kraje nie były w stanie korzystać z otwarcia, bo nie mają światu niczego do zaoferowania w zamian za importowane towary i kapitał. W ostatnich 10 latach globalizacja przyniosła sukces Chinom i Indiom, zamieszkanym przez 2,4 mld ludzi. Dzięki rozwojowi średnia długość życia w Indiach wzrosła z 39 do 62 lat, a w Chinach z 41 do 70. Kraje, które obejmuje fala globalizacji, bogacą się, biednieją zaś pozostające poza nią. Antyglobaliści chcą cofnąć procesy, które pozwalają zacofanym państwom wyrwać się z ubóstwa. Doświadczenia z lat 30. XX w. pokazują, że realizacja ich pomysłów jest możliwa, lecz jej skutki okazałyby się tragiczne.

Witold Gadomski

Manager Magazin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »