Ekonomiczne samobójstwo Europy
Jakiś czas temu "New York Times" donosił o zjawisku, które najwyraźniej staje się w Europie coraz powszechniejsze. Chodzi o spowodowane "kryzysem ekonomicznym" samobójstwa, popełniane przez osoby, które bezrobocie lub plajta ich działalności doprowadziły do skrajnej rozpaczy. Czytało się o tym ze ściśniętym sercem. Jestem jednak pewien, że nie byłem jedynym czytelnikiem - zwłaszcza wśród ekonomistów - który zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem chodzi tutaj nie tyle o jednostki, co o widoczną determinację, z jaką europejscy przywódcy dążą do ekonomicznego samobójstwa całego kontynentu.
Nie dalej jak przed kilkoma miesiącami byłem zdania, że dla Europy jest jakaś nadzieja. Czytelnik być może przypomina sobie, że późną jesienią 2011 r. Europa zdawała się być na skraju finansowej zapaści. Na szczęście z pomocą pospieszył wówczas Europejski Bank Centralny, odpowiednik amerykańskiej Rezerwy Federalnej. EBC zaoferował europejskim bankom komercyjnym otwarte linie kredytowe, pod warunkiem, że zabezpieczeniem tych pożyczek będą obligacje krajów strefy euro. Decyzja ta bezpośrednio wzmocniła sektor bankowy, a pośrednio także europejskie rządy, kładąc kres panice.
Pobierz darmowy: PIT 2011
Powstało wówczas pytanie, czy ten odważny i skuteczny krok będzie początkiem szerszej zmiany strategii; czy europejscy przywódcy wykorzystają pole manewru dane im przez EBC, by dokonać rewizji polityki, która w pierwszej kolejności doprowadziła do zaistnienia obecnej sytuacji.
Tak się jednak nie stało. Zamiast tego, europejscy decydenci zaczęli ze zdwojoną siłą produkować zawodne rozwiązania i pomysły. I coraz trudniej jest uwierzyć, że cokolwiek skłoni ich do zmiany kursu.
Rozważmy sytuację w Hiszpanii, która jest obecnie epicentrum kryzysu. Zapomnijmy o recesji - Hiszpania jest pogrążona w regularnej depresji. Stopa bezrobocia w tym kraju sięga dziś 23,6 procent - co można śmiało porównać z Ameryką czasów Wielkiego Kryzysu - przy czym bezrobocie wśród młodych wynosi ponad 50 procent. Taki stan rzeczy nie może trwać - i właśnie świadomość tego, że tak dłużej być nie może, jeszcze bardziej winduje koszty pożyczania dla Hiszpanii.
Właściwie tak naprawdę nie jest ważne to, w jaki sposób Hiszpania znalazła się w tym miejscu - istotne jest to, że jej historia zupełnie nie przypomina pouczających przypowiastek tak chętnie powtarzanych przez europejskich polityków, zwłaszcza w Niemczech. Hiszpański rząd nie był rozrzutny - w przededniu kryzysu zadłużenie kraju było niewielkie, dysponował on nawet nadwyżką budżetową. Na nieszczęście, powstała tam również ogromna bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości, a warunki dla jej zaistnienia stworzyły w głównej mierze gigantyczne pożyczki, jakich niemieckie banki udzielały bankom hiszpańskim. Kiedy bańka pękła, hiszpańska gospodarka osiadła na mieliźnie. Problemy fiskalne Hiszpanii są konsekwencją toczącej ją depresji, a nie jej przyczyną.
Tymczasem jednak recepta, jaką wystawiają Hiszpanii Berlin i Frankfurt, to - tak, zgadliście - jeszcze większa dyscyplina budżetowa.
Nie owijając w bawełnę, należy powiedzieć, że to szalony pomysł. Europa ma za sobą kilka lat doświadczeń z programami ostrego zaciskania pasa. Efekt tego jest dokładnie taki, jaki przewidzieliby studenci historii, gdyby ktoś zapytał ich o zdanie: tego rodzaju programy wtrącają pogrążone w depresji gospodarki w jeszcze większą depresję. A ponieważ inwestorzy biorą pod uwagę stan gospodarki danego kraju, oceniając jego zdolność spłaty zadłużenia, plany oszczędnościowe nie sprawdziły się nawet jako sposób na obniżenie kosztów pożyczania.
Co zatem jest alternatywą? Cóż, w latach trzydziestych - epoce, którą współczesna Europa zaczyna powielać z coraz większą dbałością o szczegóły - zasadniczym warunkiem ekonomicznej rekonwalescencji było odejście od standardu złota. Obecnie takim warunkiem byłoby odejście od euro i przywrócenie walut narodowych. Ktoś może powiedzieć, że to niewyobrażalne - i rzeczywiście, byłoby to zarówno gospodarcze, jak i polityczne trzęsienie ziemi. Ale to właśnie utrzymywanie obecnego kursu i nieustanne zaostrzanie dyscypliny budżetowej wobec krajów, które już doświadczają bezrobocia na miarę Wielkiego Kryzysu, jest niewyobrażalnym scenariuszem.
Jeśli więc europejskim przywódcom naprawdę zależałoby na uratowaniu euro, szukaliby alternatywnego kursu. Alternatywa ta rysuje się w zasadzie dosyć jasno. Stary Kontynent potrzebuje bardziej ekspansywnej polityki monetarnej, rozumianej jako wyraźnie zadeklarowana gotowość (ze strony Europejskiego Banku Centralnego) do zaakceptowania nieco wyższej inflacji; potrzebuje bardziej ekspansywnej polityki fiskalnej w postaci takiego niemieckiego budżetu, który zrekompensuje oszczędnościowy reżim w Hiszpanii i w innych zmagających się z kryzysem krajach. Nawet przy takiej polityce kraje te czeka jeszcze wiele trudnych lat - ale przynajmniej będzie wówczas istniała jakaś nadzieja na uzdrowienie.
Tym, co obserwujemy, jest tymczasem kompletny brak elastyczności. W marcu europejscy przywódcy podpisali pakt fiskalny, który w praktyce sankcjonuje politykę zaciskania pasa jako odpowiedź na wszelkie problemy. Jednocześnie decydenci w Europejskim Banku Centralnym z gorliwością podkreślają gotowość tej instytucji do podniesienia stóp, jeśli tylko pojawi się chociażby najmniejsze prawdopodobieństwo wzrostu inflacji.
Ciężko jest więc uniknąć poczucia rozpaczy. Zamiast przyznać się, że tkwili w błędzie, europejscy przywódcy zdają się prowadzić tamtejszą gospodarkę - i społeczeństwo - na skraj przepaści. Cenę za to zapłaci cały świat.
Paul Krugman
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska
Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i bądź na bieżąco z informacjami gospodarczymi