Grecja: Kryzys uderza także w Polonię
Wielu Polakom w Grecji nie wiedzie się najlepiej. Rozważają powrót do kraju.
Polakom mieszkającym na stałe w Atenach nie wiedzie się najlepiej w czasach kryzysu. Wielu wyjechało. Ci, którzy zostali, mówią, że wracać do kraju będą tylko w najgorszym wypadku. Niektórzy twierdzą, że podjęliby taką decyzję, gdyby Grecja wróciła do drachmy. - Czy ludzie się denerwują? Pewnie, że się denerwują.
Przecież tak naprawdę nikt nie wie, co się tu jeszcze może stać - mówi PAP 40-letnia Ania, sprzedawczyni w jednym z polskich sklepów w tzw. polskiej dzielnicy Aten, niedaleko placu Omonia.
"Ludzie się boją, że jeśli to wszystko prawda, to nie tylko możemy stracić pracę, ale jeszcze mogą nas stąd wyrzucić. Bo jeśli Grecja wyszłaby i z euro i z Unii, to nasze papiery tutaj chyba stałyby się nieważne? I znowu musielibyśmy chodzić po urzędach i załatwiać wszystko od początku".
Ania jest w Grecji od ponad 20 lat i mówi, że za żadne skarby nie chciałaby wyjechać. Podkreśla, że zbudowała sobie w miarę spokojną egzystencję i nie ma ani energii, ani siły zaczynać znowu od początku.
- Poza tym kocham ten kraj. Tutaj żyje się zupełnie inaczej niż w Polsce. Nie myślę, żebym mogła z powrotem się do polskiej rzeczywistości przyzwyczaić - wyznaje.
Zdaje sobie jednak sprawę, że wszystko może się zdarzyć. W ciągu ostatnich kilku miesięcy utarg w sklepie znowu spadł. W niedziele, kiedy zwykle sprzedawała najwięcej, bo wtedy Polacy przychodzą na mszę do znajdującego się na tej samej ulicy co sklep polskiego kościoła, popyt na polskie produkty spadł prawie o połowę. Obawia się więc, że może stracić pracę, a o nową w tej chwili w Atenach trudno.
Dobrze przynajmniej, że sklep nie akceptuje kart płatniczych - dodaje. Funkcjonuje tylko gotówka, i tak samo pracodawca płaci Ani. Właściciel sklepu od lat mieszka w Polsce, produkty też wszystkie pochodzą z Polski.
- Już wcześniej pieniądze za towary dawaliśmy kierowcy samochodu dostawczego. Nie przekazywaliśmy ich przez bank. Teraz też tak będziemy robić - mówi Ania.
Jurek, który pracuje w polskiej agencji turystycznej, kilka przecznic dalej, potwierdza słowa sprzedawczyni. "Większość tutejszych polskich sklepów tak się rozlicza. To część tego greckiego bałaganu. Nikt nas tak naprawdę tutaj nie sprawdza. Przywożą tiry polską kiełbasę, czasami, aż strach patrzeć, w jakich warunkach higienicznych, ale tutaj żaden grecki Sanepid nie zagląda. Fiskusa też nigdy jeszcze nie widziałem. Niektórzy płacą podatki, inni nie. No ale teraz, kiedy banki są nieczynne, dzięki temu luzowi dalej możemy funkcjonować" - mówi. Sam wszystkie oszczędności na długo przed ostatnim krachem wysłał do kraju. Teraz jeśli przychodzi do niego klient po bilet zagranicznych linii lotniczych, Jurek bierze od niego gotówkę, a sam płaci polską kartą płatniczą, bo grecka jest na transakcje zagraniczne zablokowana. W ten sposób interes się kręci.
Jeśli ktoś chce przesłać w tej chwili pieniądze do kraju, też da się to załatwić. Nie wiadomo na razie, czy zmieniły się limity na wywóz gotówki więc, według Jurka, nikt nie łamie prawa.
- Bardzo lubię Greków, bo to dobrzy ludzie, ale w pewnym sensie to nawet chciałbym, żeby ich wyrzucili (z eurolandu) - mówi Jurek, który w Grecji mieszka od 30 lat. - Nie mają dyscypliny, jakby im ostro przykręcili śruby, może by się wreszcie nauczyli - dodaje.
Sprzedawczyni w spożywczym obok macha tylko ręką na pytanie, czy martwi ją możliwość wyjścia Grecji ze strefy euro. Według niej cała sytuacja jakoś się rozwiąże, i to raczej prędzej niż później.
- Koleżanka mi mówi, że Cipras (premier Grecji) ciągle jeszcze rozmawia z Brukselą, lada moment tam pojedzie i coś podpisze. Grecy uwielbiają się targować. To takie ich przepychanki, mają skłonność do przesady, zamiłowanie do dramatu - tłumaczy. - Zresztą, przecież powiedział w telewizji, że w referendum nie chodzi o wyjście z euro, więc nie ma się czym denerwować.
Za chwilę jednak poważnieje i zaczyna opowiadać, że jej koleżance, też Polce, na dwa dni przed zamknięciem banków umarł mąż Grek po bardzo długiej chorobie.
- Dwa lata chorował, przedtem pracował 30. Wszystkie składki płacił, ale jak się rozchorował, nie chcieli mu dać renty. Dopiero ten rząd się ulitował. Pismo, że mu przyznali, przyszło do nich dwa dni przed jego śmiercią. No i teraz, jeśli przyszłaby drachma, to ile ona za te wszystkie cierpienia dostanie? Prawie nic - mówi.
W pubie na końcu ulicy Grzesiek i Michał, rozważający przy piwie wyjazd na kilka dni na wakacje na wyspy, też wzruszają ramionami. - Tyle tutaj już przeszliśmy, przeżyjemy i to - mówi Grzesiek. - Na razie jednak nie ma sensu pracować, bo żaden Grek ci w tej chwili nie zapłaci. Powie, że nie ma, albo będzie chciał przelać na konto, a teraz to, co na koncie nikomu się na nic przydać nie może.
Michał dodaje, że wśród Greków zatrudniających Polaków krąży teraz powiedzenie "kiedyś było na czarno, a teraz jest na biało". - Nagle wszyscy chcą na biało i przez bank - tłumaczy. - Mnie facet jest winien 5000 euro, wczoraj chciał mi z tego przelać tysiąc na konto, ale powiedziałem, że poczekam na gotówkę. No więc czekamy, żony do Polski wysłaliśmy, a sami nad morze wyskoczymy na kilka dni.
Obaj mężczyźni są w Grecji od lat i mają swoje własne firmy budowlane. W referendum nie będą głosować, bo nie mają obywatelstwa, tylko długoterminowe pozwolenie na pobyt, podobnie zresztą jak większość rozmówców. Dlatego referendum nie będą sobie zawracać głowy. Mówią, że pracy im nie brakuje, tylko właśnie z płaceniem jest problem.
- Dobry majster zarabia teraz jakieś 50 euro na dzień, ale jak ktoś chce zaoszczędzić, to na placach rano stoją tacy bez żadnego doświadczenia, którym płaci się 30 lub 40. Tylko, że wtedy nie wiadomo, co taki umie, i na dodatek może coś ukraść - mówi Michał. Na pytanie, czy wróciłby do Polski, kręci głową. - Za stary jestem. W Polsce nikt by mnie już do pracy nie chciał - odpowiada.
Grzesiek dorzuca, że przecież w Polsce też nie jest dobrze. Nawet teraz zarabiają w Atenach więcej niż magister po studiach w Warszawie. Na małym skwerku tuż obok pubu, na ławeczce kilku innych Polaków pije piwo.
- Ja już pracy nie mam od roku - mówi jeden z nich, Krzysztof. - Dobrze, że żona prowadzi mały sklepik z używaną odzieżą, z tego żyjemy. Do Polski wróciłbym, ale dzieci tu chodzą do szkoły. Przyzwyczaiły się - dodaje.
Czy ostatnie dni były dla niego trudne? - Jak się nic nie ma, to czy bank jest otwarty, czy zamknięty jest bez znaczenia - odpowiada Krzysztof. - Ale jedna koleżanka, która pracuje w MoneyGram (firma zajmująca się przekazami pieniężnymi) i już zamknęła biuro, bo skończyły im się euro, mówi, że banki w przyszłym tygodniu mogą pozostać zamknięte, bo w całym kraju kończy się euro, i może wrócić drachma. Tego jednak bym nie chciał.
W zbankrutowanej Grecji w niedzielę ma odbyć się referendum ws. przyjęcia pomocy finansowej na surowych warunkach podyktowanych przez międzynarodowych wierzycieli. Po fiasku negocjacji nad warunkami odblokowania ostatniej transzy z drugiego programu wsparcia dla Grecji, we wtorek program ten wygasł, a Ateny nie były w stanie spłacić raty zadłużenia wobec MFW w wysokości 1,55 mld euro.
Premier Grecji wzywa rodaków, aby w referendum głosowali na "nie", czyli przeciw przyjęciu pomocy na warunkach wierzycieli. Twierdzi, że zwycięstwo obozu głosującego przeciw będzie krokiem ku zawarciu lepszego porozumienia.
Wielu przywódców państw eurolandu twierdzi jednak, że jeśli Grecy rzeczywiście zdecydują się odrzucić propozycje instytucji (Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego) krajowi grozić będzie totalne bankructwo i wypadnięcie ze strefy euro.