Jak zainwestować 10 tys. dolarów?
Wyobraźmy sobie że mamy do zainwestowania 10 tys. dolarów. Jak każda inwestycja jest to związane z pewnym ryzykiem: albo na niej zarobimy albo stracimy...
Do wyboru mamy dwa warianty.
Swoje oszczędności możemy zainwestować w jednym z dwóch banków: "Bezpiecznym" lub "Ryzykownym". Bank bezpieczny działa na rynku od wielu lat i ma na nim wyrobioną pozycję, użycza pożyczek, które są związane z niskim ryzykiem, a więc klientom z dobrą historią kredytową. Wszystkie kredyty w tym banku mają dobre zabezpieczenie. Nawet gdyby pożyczkobiorca go nie spłacił, aktywa, które stanowią zabezpieczenie wystarczą, żeby to zrobić. Poza tym klienci banku bezpiecznego od wielu lat mają wysokie dochody, w związku z czym są w stanie spłacić wszystkie swoje pożyczki.
Decydując się na umieszczenie w tym banku 10 tys. dolarów, można zarobić 5 proc.
Drugi z banków, czyli bank ryzykowny, prowadzi działalność innego rodzaju. Jego klientami są np. firmy, które dopiero rozpoczynają działalność lub zmieniają jej profil. Nie mają dobrej historii kredytowej. Chcą np. wybudować biurowiec czy ośrodek wypoczynkowy w miejscu gdzie wcześniej nie było tego rodzaju działalności. Także zabezpieczenie dla takich projektów nie jest najlepsze. Klienci banku ryzykownego nie mogą grymasić; płacą wyższe odsetki, ale zyski jakie mogą osiągnąć będą dwa razy wyższe niż w banku bezpiecznym - wynieść mogą 10 proc! Część z Państwa zapewne wybierze bank bezpieczny, inni bank ryzykowny.
Załóżmy jednak, że sytuacja się zmienia.
Rząd mówi: "My będziemy gwarantować waszą działalność i ci, którzy inwestują nie ponoszą ryzyka, czyli nie ma możliwości strat. Wszyscy inwestorzy mogą tylko zyskać". Ewentualne straty zostaną pokryte przez kogoś innego. W takiej sytuacji, nieopłacalne staje się inwestowanie w pierwszym banku. Wszyscy chcą uzyskać większe odsetki, tym bardziej, że niczym się nie ryzykuje. W efekcie większość ludzi wycofa swoje pieniądze z banku bezpiecznego i przejdzie do banku ryzykownego. Jest to bardzo proste. Nie ma możliwości strat, są tylko zyski, co trzeba wykorzystać. Gdy pytam ludzi, w którym banku ulokowaliby swoje oszczędności w takiej sytuacji, 90 proc. odpowiada, że zdecydowanie wolą bank ryzykowny. Ryzykowny w tej sytuacji jedynie z nazwy.
Moralny hazard
Pojawia się więc tutaj coś w rodzaju moralnego hazardu. W sytuacji, gdy ludzie mogą tylko zyskać, zaczynają się zachowywać beztrosko. Gdyby wiedzieli, że mogą stracić, nigdy nie zdecydowaliby się na taki krok. Sytuacja taka nie może trwać długo, bo bańka inwestycyjna musi w końcu pęknąć. Może się bowiem pojawić zbyt wielu chętnych, którzy zechcą skorzystać z tych atrakcyjnych kredytów, w efekcie czego sytuacja zacznie się zmieniać.
Instytucje zajmujące się tego rodzaju ryzykowną działalnością finansową są jednak dość hojne, jeśli chodzi o procentowy udział w finansowaniu kampanii wyborczych, dzięki czemu politycy są dla nich przychylni.
Tego typu sytuacja zagrożenia moralnego pojawiła się w latach 80-tych, kiedy Kongres przyjął ustawę, która dziesięciokrotnie zwiększała kwotę gwarantowanego depozytu: z 10 tysięcy do 100 tys. dolarów. To spowodowało, że wszyscy mogli przyjmować te depozyty i coraz więcej było ich składanych. W wyniku tego w owym czasie, aż do 1993 roku, w USA wystąpiła ogromna liczba bankructw różnych instytucji finansowych, oszczędnościowych i banków.
Problem polega na tym, że podejmujący ryzyko (banki, akcjonariusze, ci którzy składali swoje lokaty), czyli postępowali w sposób beztroski, żadnej kary za to nie ponieśli. Rachunek wystawiono podatnikom na łączną kwotę 300 mld dolarów.
Jednym z takich bankrutów był bank określany jako dobra inwestycja, po czym po dwóch latach okazało się, że upadł, a wykupienie wszystkich jego złych długów kosztowało łącznie 2 mld dolarów. Co stało się z ekonomistą, który doradzał temu bankowi i mówił, że to dobra inwestycja? Oczywiście, nic. Nie poniósł żadnej kary i nie wyciągnięto wobec niego żadnych konsekwencji. Tym złym ekonomistą okazał się Alan Greenspan, który niejako w nagrodę za to "osiągnięcie" został wkrótce szefem Zarządu Rezerw Federalnych (FED) i doprowadził do jeszcze większego kryzysu.
Szef tego banku mówił otwarcie, że płacił politykom za przychylność, co w efekcie doprowadziło do wszczęcia przeciwko niemu postępowania. Ale co się stało z pięcioma senatorami, którym płacił? Nic. Udzielono im reprymendy, mówiąc: "Więcej tak nie róbcie!" Jednym z upomnianych senatorów był John McCain, słynny z tego, że prowadził kampanię pod hasłem zmiany sposobu finansowania wyborów i był kandydatem na prezydenta.
Plan droższy od drugiej wojny światowej
Obecnie mamy taki "drobny" problem o nazwie kryzys, przy czym najgłośniej mówią o nim ci, którzy potrzebują pomocy, czyli osoby i instytucje, które podejmowały złe decyzje i są jego sprawcami. Przypomina to sytuację, w której złodziej najgłośniej krzyczy "łapać złodzieja". Krzycząc o kryzysie chodzi im o to, aby społeczeństwo zaakceptowało wpompowanie w te instytucje pieniędzy. Zamiast pozwolić upaść instytucjom, które poniosły straty i prowadziły złą działalność oraz ukarać tych, którzy nimi zarządzali, daje im się dodatkowe pieniądze. Ci sami właściciele, prezesi, członkowie zarządu mogą nadal prowadzić beztroską działalność.
U podstaw kryzysu leżały "złe" i nieściągalne długi, a my ratujemy i próbujemy pokonać kryzys poprzez zwiększanie tych złych długów. To zupełnie tak samo, jakby komuś kto jest bardzo otyły i chory na serce powiedzieć, że najlepszym lekarstwem będzie dla niego bardzo obfita porcja bardzo tłustego jedzenia.
Jeżeli popatrzymy na obecny plan ratunkowy, to zgodnie z szacunkami z listopada ubiegłego roku, jego wartość opiewa na ok. 8 tys. miliardów dolarów. Jeżeli porównany tę kwotę, ze wszystkimi poważnymi wydatkami w przeszłości, takimi jak plany kosmiczne USA, wojna w Wietnamie, Wojna Koreańska, czy kryzys z lat 80., to tamte wszystkie wydatki w przeliczeniu na dolary i po uwzględnieniu inflacji, wyniosły mniej niż połowę obecnego planu ratunkowego. Przy czym, zaznaczam, są to dane z listopada 2008 r., a od tamtej pory kwota wzrosła. Łączne wydatki na plan ratunkowy to mniej więcej dwa razy więcej niż amerykański koszt całej II Wojny Światowej i 11 razy więcej niż koszt Wojny Wietnamskiej.
Żelazny trójkąt korzyści
Jeśli popatrzymy na największych ofiarodawców ostatniej kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych to na czele darczyńców jest? sektor finansów, nieruchomości i ubezpieczeń z 500 mln. dolarów prawie równo rozdzielonych między demokratów i republikanów. Jeżeli popatrzymy na mój ulubiony przykład Goldmana Sachsa, to warto zauważyć, że aktualny Sekretarz Skarbu, Henry Paulsen, był wcześniej naczelnym dyrektorem wykonawczym tej firmy, czyli to on decydował o wkładach na kampanię. Łączne wydatki na kampanię i lobbing wyniosły w tej instytucji ok. 9 milionów dolarów. Natomiast, według listopadowych danych, dostali oni 10 miliardów dolarów w ramach planu pomocowego.
Czy ktoś nadal będzie się upierał, że menadżerowie z Goldman Sachs nie potrafią dobrze inwestować?
W naukach politycznych znane jest pojęcie żelaznego trójkąta w systemie władzy, czyli czerpania korzyści z jej sprawowania. Instytucje finansowe przekazały politykom na kampanie wyborcze i lobbing 114 milionów dolarów. Natomiast politycy, poprzez różne instytucje rządowe i agencje sprawili, że w postaci planu ratunkowego instytucje finansowe dostały 305 miliardów dolarów.
Te instytucje finansowe to inwestorzy, którzy doskonale wiedzą co w trawie piszczy. Nie ma lepszej inwestycji na świecie niż inwestycja w dobrze umiejscowionego polityka. Gdybym miał charakteryzować kryzys powiedziałbym, że nie jest to kryzys finansowy, lecz raczej polityczny.
Pewnie niewielu ludzi wie, że kandydatów do Białego Domu było zdecydowanie więcej niż dwóch. Tylko dwóch najważniejszych otrzymało jednak ogromne wsparcie finansowe. Żaden z pozostałych nie zgromadził natomiast znaczących środków finansowych, bo nie popierali obecnego planu ratunkowego.
Odpowiedzialność zamiast nadzoru
Jeżeli chodzi o nadzór instytucji finansowych, wbrew temu co się powszechnie głosi, uważam, że nie jest go za mało. Gdyby instytucje nadzorcze dobrze wykonywały swoją pracę to tak naprawdę kryzysu by nie było i nie trzeba by tworzyć planów ratunkowych.
Jednym z najbardziej znanych przykładów oszustw w USA był bank Medoffa, twórcy piramidy finansowej, który przekręcił "zaledwie" 60 miliardów dolarów. Do tego, pod okiem instytucji finansowej, która odpowiadała za to co robił. Mało tego, było kilka zawiadomień o tym, że źle się tam dzieje. I nie były to zawiadomienia na 2 dni wcześniej, tylko 6-7 lat temu. Czy była jakaś reakcja? Co prawda Medoff został skazany i trafił do więzienia, ale co się stało z ludźmi, którzy z nim współpracowali i nadzorowali jego działalność? Zostali zwolnieni? Czy ktoś z nich został ukarany? Czy toczyło się przeciwko nim jakieś postępowanie? Odpowiedź brzmi: nie. Żadne kroki nie zostały podjęte i na odległość śmierdzi tutaj korupcją. Nie potrzeba więcej regulacji i nadzoru, trzeba natomiast pociągać winnych do odpowiedzialności.
Kryzysogenny FED
Jeżeli przyjrzymy się skąd będą pochodziły pieniądze na plan ratunkowy, to widzimy, że największy udział będzie miał w nim FED - 4,4 bln dolarów. W dalszej kolejności są Federalna Korporacja Ubezpieczeń Depozytów - 1,5 bln i Departament Skarbu - 1,1 bln. Oznacza to, że będą to pieniądze drukowane albo ukryte podatki pośrednie lub bezpośrednie, co znajdzie odzwierciedlenie w postaci rosnącej inflacji.
Można się zastanawiać jaka jest rola FED, który ustanowiono w 1913 roku po to, by ustabilizować system finansowy. Gdy jednak popatrzymy co się działo później i co się dzieje dzisiaj, to widzimy, że niedługo po jego utworzeniu pojawił się największy i najdłuższy kryzys w historii USA i ta sytuacja nadal trwa. Jeżeli popatrzymy na wysokość stóp procentowych ustalanych przez FED to widzimy, że przed każdym okresem recesji następowało podnoszenie stóp procentowych, by walczyć z inflacją, wywołaną przez niskie stopy procentowe. Wtedy wysokie stopy procentowe przyczyniały się do recesji i następowała ich obniżka, żeby ze spadkiem produkcji walczyć. Po recesji stopy znowu szły w górę. Ostatnio przed kryzysem było podobnie.
Od 1800 roku, przez kolejne 120 lat, siła nabywcza dolara była na mniej więcej stałym poziomie. Było to związane m.in. z tym, że obowiązywał standard złota. W tym okresie pojawiły się spadki siły nabywczej, które były efektem wojny z 1812 roku, wojny domowej i I Wojny Światowej. Potem była II Wojna Światowa i tak już druk pieniądza trwa do dziś. Efekt jest taki, że dzisiejsza wartość nabywcza dolara amerykańskiego wynosi 2 proc. siły nabywczej sprzed 70 lat.
Jeżeli popatrzymy na bazę monetarną (ilość środków pieniężnych w obiegu i w bankach) i zobaczymy jak ta wartość zmieniała się od lat 60-tych to zauważymy, że na początku pomalutku rosła, a pod koniec ubiegłego roku w ciągu sześciu miesięcy kwota ta prawie się podwoiła. Jest to sygnał, że dzieje się coś złego. Gdybyśmy zaczęli drukować fałszywe pieniądze to momentalnie trafilibyśmy do więzienia bo w ten sposób obniżamy wartość nabywczą pieniądza - okradamy współobywateli. Natomiast jeżeli rząd na ogromną skalę drukuje pieniądze bez żadnego pokrycia w dobrach materialnych, to nazywa się to polityką pieniężną.
Niech bankrutują!
Jakie są propozycje moich rozwiązań w związku z kryzysem? Uważam, że słowo kryzys jest niewłaściwie używane. Ono jest używane przede wszystkim przez polityków, żeby podnieść swoje znaczenie. W momencie kiedy zaczynamy mówić o kryzysie ludzie zaczynają się go bać i zwracają się do polityków z prośbą lub żądaniem uzdrowienia sytuacji.
Pierwszą odpowiedzią na kryzys powinno być dopuszczenie do bankructwa firm i poniesienia odpowiedzialności przez ich akcjonariuszy i członków zarządu. Nie oznacza to oczywiście, że firma musi zniknąć. Mogą pojawić się nowi, lepiej zarządzający właściciele i menagerowie. Proponuję zatem bankructwa zamiast planów ratunkowych.
Jeżeli chodzi o prawo upadłościowe, to Światowe Forum Ekonomiczne oceniło w ubiegłym roku, że najlepszy system prawny w tej dziedzinie istnieje w USA. Problem tylko w tym, że nikt się nie zgadza, by ten system zastosować, tak by prawo upadłościowe zaczęło działać.
Ważna jest także intensywna walka z korupcją oraz kary za łapówkarstwo, oszustwa, czy złe postępowanie.
Kolejnym etapem powinno być zbadanie przepisów dotyczących ograniczonej odpowiedzialności przedsiębiorstw. Zarówno właściciele, czyli akcjonariusze, jak i zarządy, powinni ponosić pełną odpowiedzialność za swoje działanie. Ci którzy inwestują powinni nadzorować swoją firmę. Lepiej przyglądać się tym, których wybierają do zarządu. Jeżeli inwestują to muszą także ponosić pewną odpowiedzialność w momencie kiedy firma pada, a nie przenosić ją na podatników.
Mogą być tutaj zastosowane dwa rozwiązania. Pierwsze - to pozbycie się przez rząd i przekazanie innym pewnych uprawnień, tak jak to się stało swego czasu np. w Nowej Zelandii. Druga - to skończenie z monopolem rządowym, jeżeli chodzi o finanse, czyli tak naprawdę umożliwienie ludziom wyboru waluty, z której chcieliby skorzystać. Oznaczałoby to zakończenie monopolu państwa w dziedzinie podaży pieniądza oraz pozbawienie banków centralnych możliwości dokonywania gigantycznych manipulacji, których obecnie jesteśmy wszyscy świadkami.
Prof. Ken Schoolland
Autor jest profesorem nauk politycznych i ekonomicznych. Obecnie wykłada na Hawaii Pacific University w Honolulu.
Tekst wystąpienia wygłoszonego podczas konferencji "Etyczne źródła kryzysu - co dalej z kapitalizmem", która została zorganizowana przez Polsko-Amerykańską Fundację Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego PAFERE - pracował Konrad Rajca.