Kołchozy inżynierów dusz
"Dlaczego Platforma Obywatelska jest przeciwna mechanizmowi wspierania kultury narodowej poprzez opłaty od prywatnych nadawców, którzy zarabiają krocie na państwowych koncesjach umożliwiających działanie na rynku medialnym bez normalnej wolnorynkowej konkurencji?" - czytamy w "Liście Otwartym", jaki do posłów Rokity i Tuska wystosowali 20 kwietnia br. panowie: Wajda, Bromski, Zanussi, Kutz i Strzembosz.
Chodziło im o sprzeciw Platformy wobec rozwiązań proponowanych w projekcie ustawy o kinematografii, a polegających na tym, iż "publiczni i komercyjni nadawcy telewizyjni - w zamian za otrzymanie koncesji na nadawanie - częścią dochodu wspierają najkosztowniejszy fragment kultury narodowej - kinematografię właśnie" - wyjaśniają autorzy "Listu Otwartego".
"Niech mi chociaż dyferencjał dadzą"
Śpiewał przed laty Kazimierz Grześkowiak w słynnej balladzie "bo nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje". Autorzy "Listu Otwartego" najwyraźniej traktują koncesjonowanie możliwości emisji telewizyjnych jako rzecz naturalną, podobnie jak "krocie" zarabiane przez szczęściarzy, którym udało się taką koncesję otrzymać. Tymczasem jest to rzecz najdziwniejsza pod słońcem. Jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu, albo wielu innym ludziom za pośrednictwem nadajnika telewizyjnego. Dlaczego musi starać się o pozwolenie u trzeciego człowieka? Jedynym wyjaśnieniem może być uzurpowanie sobie przez tamtego prawa do pozwalania lub zabraniania. Taka uzurpacja byłaby może tylko śmieszna, gdyby nie fakt, że uzurpatorzy dysponują jednocześnie państwową przemocą, której nie zawahaliby się użyć w razie jakiegoś oporu. Dokładnie tak samo postępują wszystkie mafie w stosunku np. do właścicieli knajp, którzy nie chcą płacić im haraczu "za ochronę".
Zatem grupę trzymającą władzę, czyli ów monopol na przemoc "ożywia (...) zasada prosta: z wszystkiego można szmal wydostać, tak jak za okupacji z Żyda". Starannie dobierają sobie zatem szczęściarzy, którym dadzą "zarobić krocie", wszelako pod warunkiem, że będą się oni z grupą tymi "krociami" dzielili, no i będą im posłuszni również pod innymi względami. Służy temu konieczność "odnawiania" koncesji dla nadawców, żeby, Boże broń, nie przewróciło im się w głowie. W zamian za to grupa trzymająca władzę odgania wszystkich innych, którzy też chcieliby coś uszczknąć z owych "kroci". "Gdy kradniesz gwóźdź lub drutu szpulę, uszczuplasz przez to całą pulę. A pula nie jest do kradzieży. Pula się cała nam należy!". Autorzy "Listu Otwartego", pracownicy "najkosztowniejszego fragmentu kultury narodowej", inżynierowie naszych dusz, nie widzą w tym niczego złego. Chcieliby się tylko do tej spółdzielni podłączyć, podobnie jak jeden z bohaterów poematu "Towarzysz Szmaciak" - "w tej plątaninie rur i rurek malutki zamontować kurek". Inaczej narodowa kultura zginie!
Coś za coś, czyli o prostytuowaniu
Publiczni i komercyjni nadawcy telewizyjni "zarabiają krocie" dzięki koncesjom, tzn. dzięki odganianiu przez grupę trzymającą władzę wszystkich, którzy też chcieliby zarabiać w ten sposób. W zamian za to nadawcy dzielą się z grupą trzymającą władzę zarówno dochodami, jak i podtrzymywaniem popularności u ludu. No, a co z pracownikami "najkosztowniejszego fragmentu kultury narodowej"? Dlaczego właściwie grupa trzymająca władzę miałaby pozwolić im na zainstalowanie niechby maleńkiego kurka i przyssanie się do spływającego zeń strumyczka złota? Cóż inżynierowie naszych dusz mogą zaoferować w zamian naszym panom gangsterom? Wyjaśnił to przed laty Tadeusz Boy-Żeleński pisząc, jak to "goły poeta dostał kotleta", więc "piszą chłopczyki panegiryki", przez co "literaturę dźwiga się w górę". Pal diabli literaturę i inne, podobne dyrdymały. Potrzebne są one naszym panom gangsterom jak psu piąta noga. Natomiast "panegiryki" - aaa, to co innego. Tym grupa trzymająca władzę może już być żywotnie zainteresowana, bo - po pierwsze - któż nie lubi być chwalony, a po drugie - przy pomocy panegiryków łatwiej bajerować lud, który na ogół wierzy święcie we wszystko, co "na własne oczy", również w telewizorze, zobaczy. Jeśli zatem inżynierowie ludzkich dusz, w zamian za możliwość przyssania się do kurka, będą prezentować ludowi odpowiedni wizerunek grupy trzymającej władzę, to lud grzeczny będzie się słuchał, dzięki czemu interes będzie się stabilizował.
Za pierwszej komuny nazywało się to realizowaniem społecznego zamówienia, albo społecznym zaangażowaniem kultury, a popularnie - agitkami lub produkcyjniakami. Przynosiły one twórcom i sławę i forsę, nad której rozdzielaniem czuwały "związki twórcze", czyli rodzaj kołchozów dla "inżynierów dusz". Po okresie zamętu historia zatoczyła koło i "związki twórcze" wracają do Canossy, czyli idei spółki z grupą trzymającą władzę. Byłoby nieuprzejmie mniemać, iż wierzą w bezinteresowność naszych panów gangsterów. Przeciwnie - jak na inżynierów dusz przystało, członkowie związków twórczych są raczej spostrzegawczy. Zatem chyba wiedzą, co taka spółdzielnia oznacza dla autentyczności narodowej kultury?
A gdyby tak...
A gdyby tak odstąpić od koncesjonowania przekazu telewizyjnego i wszelkiego innego, a jednocześnie ograniczyć grupie trzymającej władzę możliwości ściągania haraczu? Oznaczałoby to radykalne obniżenie podatków i innych haraczy, czyli przywrócenie nam wszystkim władzy nad naszymi pieniędzmi. Wtedy jednak to my sami decydowalibyśmy, ile przeznaczymy, dajmy na to, na kulturę, już bez pośrednictwa "związków twórczych", tylko zwyczajnie - kupując bilet do kina, czy włączając telewizor, w którym szedłby akurat film, kupiony przez tę stację od producenta. W takiej jednak sytuacji inżynierowie naszych dusz musieliby orientować się na nasze gusta, a nie na upodobania naszych panów gangsterów. Nie da się ukryć, że byłoby to trochę trudniejsze i być może nie każdy potrafiłby utrzymać się ze swojej sztuki. Czy aby nie dlatego pracownicy "najkosztowniejszego fragmentu kultury narodowej" raczej nie chcą słyszeć o takiej alternatywie i chcą już tylko dostać swoją dolę, kiedy nasi panowie gangsterzy będą rozdzielać nasze pieniądze?
Stanisław Michalkiewicz