Ludwik Sobolewski: Kolejne lekcje dla Europy
Dzieje się, dzieje. O Trumpie to już nawet nie ma co mówić. Powody jego działań są wciąż w chmurach hipotez, a skutki pozostają nie do przewidzenia. Co nadal mnie zastanawia, to łatwość, z jaką na szczyty politycznej drabiny dostali się ludzie, mówiąc oględnie, o nie najwyższych kwalifikacjach do rządzenia czy w ogóle intelektualnych. Przypomina mi się głos w dawno temu odbytej dyskusji z kolegami z obu stron Atlantyku na temat różnic między Europą a Stanami. Brzmiał on mniej więcej tak: Europa jest bardziej wyedukowana, kulturalna i świadoma rzeczywistości, jako całość i przeciętnie; natomiast elity amerykańskie są mocniejsze niż elity europejskie.
Wystarczy jednak sięgnąć do skarbnicy dawnych porzekadeł na temat polityki. Na przykład do tego, że każda władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie. Donald Trump na tle poprzedników w Białym Domu jest władcą absolutnym. To wciąga różne poślednie osobowości na szczyty władzy. Czasem są z nich też strącani aktem niełaski prezydenta.
Co natomiast stało się w Rumunii ogarnąć rozumem nie jest łatwo. Pierwszą turę wyborów prezydenckich w cuglach wygrał George Simion, kandydat antyunijny i prorosyjski, namaszczony przez Calina Georgescu. Tego samego, któremu sąd rumuński zakazał ubiegania się o prezydenturę po ubiegłorocznej, unieważnionej pierwszej turze (i którą to turę Georgescu wygrał). Simion, czyli ten namaszczony, wygrał pierwszą turę wynikiem nie byle jakim, bo uzyskał ponad 40 procent głosów (przy nieco ponad 53% frekwencji).
Nawet pobieżna analiza map wyborczych zadziwia. W okręgu graniczącym z Mołdawią i Ukrainą Simion uzyskał nawet ponad pięćdziesięcioprocentowe poparcie. Drugi w wyścigu, burmistrz Bukaresztu Nicusor Dan, wygrał tylko w jednym okręgu, ale i tak - o włos - wszedł do drugiej rundy, pokonawszy George’a Antonescu, weterana rumuńskiej polityki. Antonescu wygrał w kilku okręgach, położonych w centralnej części Transylwanii oraz przy granicy z Węgrami. Zatem tam, gdzie ciągle pewne znaczenie ma mniejszość węgierska i tradycje społeczności węgierskiej, kandydat prorosyjski przegrał (trzeba jednak zaznaczyć, że nie cała Transylwania tak głosowała). Pytanie, czy to jest jakiś sygnał dla opozycji węgierskiej na Węgrzech?
I wreszcie diaspora, czyli Rumuni mieszkający poza Rumunią. W polskich wyborach zagranica to siła o marginalnym znaczeniu. W rumuńskich - zwykle nie. Tak było i tym razem. W krajach takich jak Wielka Brytania, Niemcy, Hiszpania, Włochy, głosowało - w każdym z nich - grubo ponad sto tysięcy obywateli (te liczby sięgają 174 tysięcy - we Włoszech). W sumie daje to prawie milion głosujących wyborców! Diaspora poparła kandydata antyunijnego i prorosyjskiego, którego dziś obawiają się elity i...rynki kapitałowe (kursy akcji kilku czołowych spółek z udziałem państwa, notowanych na giełdzie w Bukareszcie, pospadały w powyborczy poniedziałek o kilka procent, choć trzeba zaznaczyć, że krachu nie było). I to poparła go przygniatającą większością, bo ponad 60%. W Hiszpanii, Włoszech i Niemczech było to 73-74 %. A przecież diaspora uchodziła zawsze za jeden z najbardziej otwartych fragmentów społeczeństwa. Dlaczego więc głosowała za izolacjonizmem Rumunii, do którego sympatię - czy więcej niż sympatię - przynajmniej w mainstreamie zarzuca się Simionowi?
Napisałem, że trudno to wszystko zrozumieć. Ale jakiś porządek w myśleniu da się zaprowadzić. Po pierwsze, jeśli społeczeństwu unieważnia się wybory, to społeczeństwo potrafi się zachować przekornie. Ma do tego nawet wysoką skłonność, jeśli jego znacząca część była głęboko sfrustrowana rządzącym establishmentem już wcześniej. Doprowadzenie do dominacji ruchów skrajnych zaczyna się wtedy, gdy okłada się je oficjalną anatemą. Tak się stało w Rumunii, tak samo poniekąd w Stanach Zjednoczonych (wyroki sądowe na obywatela Trumpa i liczne postępowania karne w toku). Wróżę, że taki sam efekt nastąpi w przypadku francuskiego Rassemblement National po wyroku na Marine Le Pen, zakazującym jej ubiegania się o stanowiska wybieralne. Nawet jeśli apelacja zostanie rozpoznana po wyborach prezydenckich lub przed nimi (co niedawno zadeklarował sąd), lecz niekorzystnie dla Le Pen, to Jordan Bardella, młokos, który, jak się komentuje we Francji, niczego tak naprawdę dotąd nie osiągnął, sprawdzi się w roli zastępcy z konieczności. Tak jak Simion sprawdza się jako zmiennik Georgescu. Notabene Bardella we wrześniu tego roku skończy dopiero 30 lat, a Simion jest w wieku lat 38. To kolejny przejaw rewolucji.
Rumuński przypadek jest jednak o tyle specyficzny, że zwycięzcy pierwszej rundy nie wspiera żadna partia polityczna. Stoją za nim tylko jego bulwersujące - ale co najwyżej połowę elektoratu - poglądy, stoi poprzedni, ten "unieważniony" kandydat, a za oboma stoi TikTok (i podobno rosyjskie pieniądze).
Administracja amerykańska już wyraziła zadowolenie z wyników pierwszej tury w Rumunii. Można powiedzieć, że przynajmniej w tej kwestii nad Potomakiem zachowywane są ciągłość i konsekwencja. Przecież przemówienie monachijskie wygłoszone przez J.D Vance’a było filipiką potępiającą również unieważnienie wyborów w Rumunii i niedopuszczenie do tych powtórzonych Georgescu.
Teraz druga tura. Ale niezależnie od ostatecznych wyników - Nicusor Dan zebrał tylko niewiele ponad 20 procent głosów, jego wygrana z Simionem wymagałaby ogromnej mobilizacji, co w spolaryzowanej Rumunii jest raczej niewykonalne - świat naprawdę nie będzie już taki sam. Przynajmniej na jakiś czas. Bo Rumunia to fragment szerszego zjawiska.
Tym bardziej pasjonujący robi się wyścig wyborczy w Polsce.
Ludwik Sobolewski, ekspert rynków kapitałowych, doradca przedsiębiorstw, adwokat, autor, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie.
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.