Młode wino w stare bukłaki? (cz.1)

Powszechnie wiadomo, że zawody prawnicze wymagają specjalnego praktycznego przygotowania. Wiedza wynoszona z uniwersytetu jest jedynie pewnym koniecznym, ale jednocześnie dalece niewystarczającym, fundamentem do samodzielnego wykonywania funkcji sędziego, zawodu notariusza, prokuratora, adwokata czy radcy prawnego.

Powszechnie wiadomo, że zawody prawnicze wymagają specjalnego praktycznego przygotowania. Wiedza wynoszona z uniwersytetu jest jedynie pewnym koniecznym, ale jednocześnie dalece niewystarczającym, fundamentem do samodzielnego wykonywania funkcji sędziego, zawodu notariusza, prokuratora, adwokata czy radcy prawnego.

Tak jak w specjalnościach medycznych potrzebne są staże i specjalizacje, niejednokrotnie trwające wiele lat (np. w neurochirurgii siedmioletnie), tak w przypadku zawodów prawniczych samodzielną pozycję sędziowską zdobywa się obecnie po 6 latach od chwili przyjęcia na aplikację, adwokata i radcy prawnego po czterech latach itd. Zasady funkcjonowania aplikacji prawniczych ukształtowały się jeszcze przed wojną i z niewielkimi zmianami obowiązują do dzisiaj, przy czym aż do lat 90. warunkiem rozpoczęcia trzyletniej aplikacji adwokackiej było wcześniejsze ukończenie dwuletniej sądowej. Każda więc z profesji obecnie samodzielnie przygotowuje swój narybek, stając się pod tym względem samowystarczalna.

Reklama

Krajobraz przed bitwą

Od kilku już lat obserwujemy swoiste zamykanie się korporacji na dopływ świeżej krwi. Nie bez racji zarzuca się szczególnie adwokatom, że ich zawód stał się właściwie dziedziczny. Ale tak jest nie tylko w adwokaturze. Ostatecznie, jak myślę, nic złego w tym, że toga przechodzi z ojca na syna (dziś coraz częściej także na córkę). Adwokaci, radcowie prawni, notariusze - to tzw. wolne zawody. Gorzej, gdy tak się dzieje w przypadku sędziów i prokuratorów. Pierwsza Rzeczpospolita, w przeciwieństwie do Zachodu, nie znała dziedzicznych funkcji publicznych. Tym bardziej więc jest zastanawiające, że na przełomie XX i XXI wieku dochowaliśmy się "dziedziczności" również funkcji sędziego, a to zjawisko powinno znacznie bardziej niepokoić, niż kontynuowanie profesji przez kolejne pokolenia w palestrze.

Ostatnie kilkanaście lat przyniosło wiele obiektywnych zmian, dynamizujących życie zawodowe prawników, jednocześnie nietrudno spostrzec, że poszczególne korporacje grodzą się również niejako w układzie poziomym. Do rzadkości należą przypadki przechodzenia sędziów do adwokatury, a od kilku dobrych lat nie było chyba nominacji sędziowskiej spośród adwokatów czy radców, choć wydawałoby się, stanowisko sędziowskie właśnie, a nie inne, powinno być ukoronowaniem kariery prawniczej w ogóle.

Gołym okiem też widać, jak bardzo zmieniło się otoczenie profesji prawniczych:
- powstał w Polsce autentyczny wolny rynek w gospodarce;
- zwielokrotniła się (co najmniej dziesięciokrotnie) liczba absolwentów wydziałów prawa i administracji;
- powstały nowe niepaństwowe uczelnie kształcące prawników;
- poziom kształcenia na fakultetach prawniczych jest bardzo zróżnicowany.

Nic dziwnego zatem, że pomiędzy absolwentami prawa, a korporacjami doszło do autentycznego, groźnego społecznie konfliktu. Każda ze stron ma swoje racje, i co najważniejsze - każda je przekonująco uzasadnia... Nie sposób nie rozumieć pierwszych, skoro droga do zawodu wiedzie przez tradycyjnie ukształtowaną aplikację, prowadzoną przez administrację wymiaru sprawiedliwości lub korporację, ale można także zrozumieć interesy np. adwokatów, którzy mówią: nie możemy przyjmować na aplikację zwiększonej liczby aplikantów, ponieważ nie jesteśmy w stanie więcej kształcić w systemie mistrz - uczeń, a tylko ten model jest historycznie sprawdzony.

Sytuację najlepiej opisuje jednak stan bezpośrednio przed wlaniem młodego wina (młodzież prawnicza) w stare bukłaki (korporacje uszyte przed laty). Stan ten komplikuje fakt, że stare bukłaki są prawie pełne. Od lat wiadomo, czym się to kończy, a mimo to środki zaradcze ograniczają się do łatania starych worków.

Z wieloletnich badań prowadzonych w wielu krajach na świecie wynika niezbicie, że nie ma np. korelacji pomiędzy wzrostem gospodarczym a poziomem wykształcenia, zachodzi natomiast współzależność pomiędzy rozwojem a poziomem praworządności.

Ważenie interesów obydwu stron, choć zwykle racjonalne, na nic się w tej sytuacji zda; drobne zabiegi legislacyjne co najwyżej będą owym łataniem widocznych dziur w rozłażących się skórach. Dotyczy to - moim zdaniem - wszystkich prezentowanych dotychczas rozwiązań, łącznie z propozycją przedstawioną przez wielkie spółki prawnicze (zniesienie aplikacji i zastąpienie jej jednym egzaminem państwowym). Taki model kształcenia byłby niewątpliwie korzystny dla wielkich kancelarii, które z pewnością wykształciłyby samodzielnie potrzebnych im specjalistów. W debacie publicznej na temat zawodów prawniczych w ogóle - to zdecydowanie za mało.

Musi nam bowiem chodzić o rozwiązanie modelowo spójne i dotyczące wszystkich absolwentów prawa i wszystkich zawodów prawniczych. W tej debacie nie może zniknąć z pola widzenia przede wszystkim dobro państwa, a szerzej - dobro wspólne. Z tego punktu widzenia każde spojrzenie sektorowe, trącące partykularnym, korporacyjnym egoizmem, musi prowadzić do błędu pars pro toto.

Gdzie jest słuszność

Nie mają racji ci, którzy mówią: niech fakultety prawa ograniczą produkcję. Sprzeczne byłoby to z konstytucyjną zasadą autonomii wyższych uczelni, a przede wszystkim w wolnym społeczeństwie nie można administracyjnie ograniczać wolności studiowania dowolnej dziedziny. Uniwersytet nie jest szkołą zawodową, chyba że nie uznamy wyższego wykształcenia, jako takiego, za wartość autonomiczną. Nie mają racji ci z kolei, którzy chcieliby całkowicie wolnego rynku adwokatury (radcostwa): tu arkana zdobywa się głównie w kontakcie z osobami doświadczonymi, poza tym i tak trzeba byłoby jakoś rozwiązać problem nadzoru nad wykonywaniem zawodu, bądź co bądź, zaufania społecznego, w tym kwestię odpowiedzialności dyscyplinarnej. Całkowicie wolny dostęp do adwokatury (model niemiecki np. zakłada wejście do tej profesji po pomyślnym zakończeniu trzyletniej aplikacji państwowej dla absolwentów prawa) w naszych warunkach musiałby oznaczać przede wszystkim zniesienie podziału na korporacje adwokacką i radcowską, co, być może słuszne, wydaje się jednakowoż mało realistyczne. Przede wszystkim jednak główny nurt toczącej się dyskusji przechodzi do porządku dziennego nad dopływem kadr do sądów i prokuratury, a to - z punktu widzenia spójności modelu karier prawniczych z jednej strony, a potrzeb państwa z drugiej - trzeba uznać za pierwszoplanowe. Widać z powyższego, że rola ustawodawcy, jako mediatora pomiędzy tymi dwoma światami, chyba z góry skazana jest na niepowodzenie. Obydwie strony znajdą, i znajdują, skutecznych, wzajemnie blokujących się lobbystów. Dowodem na to jest przedłużający się niepokojąco (od roku już niekonstytucyjny) stan braku ustawowych przepisów, regulujących zasady organizowania konkursów dla kandydatów do izb adwokackich i radcowskich.

Wydaje się, że na problem ten można, a nawet trzeba, spojrzeć z innej jeszcze strony: znacznie ważniejsze od obsługi prawnej stron (indywidualnych klientów) jest bowiem mianowicie to, kto będzie rozstrzygał spory pomiędzy nimi. Z wieloletnich badań prowadzonych w wielu krajach na świecie wynika niezbicie, że nie ma np. korelacji pomiędzy wzrostem gospodarczym a poziomem wykształcenia, zachodzi natomiast współzależność pomiędzy rozwojem a poziomem praworządności. Można to pokrótce zinterpretować następująco: Nawet analfabeta szybko spłaci zaciągnięty dług bankowy, jeśli aparat sądowo-egzekucyjny będzie sprawny, a zdarzy się i profesorowi wykorzystać słabość tego aparatu dla niespłacenia swoich zobowiązań, przynajmniej do niespłacenia w terminie. Praworządność natomiast to nie tyle najlepsze nawet ustawy, ile prawo dobrze stosowane. I tu dochodzimy do znanej powszechnie prawdy, którą wyczytamy w każdym podręczniku teorii prawa: syndrom "złe prawo - dobrzy sędziowie", jest zawsze lepszy od syndromu "dobre prawo - źli sędziowie".

Ale i ta alternatywa przy bliższej analizie okazuje się raczej chwytliwym zabiegiem retorycznym niż prawdą, ponieważ w istocie rzeczy nie może być dobrego prawa w rękach złych sędziów. Prawem bowiem jest to, co realnie działa, a nie to, co jest zapisane w ustawie. Każda ustawa jest stosowana tylko poprzez ludzi i musi na końcu działania ludzi stać ktoś, kto autorytatywnie przesądzi o realnym kształcie zastosowanego prawa.

Pytaniem najważniejszym z punktu widzenia dobra wspólnego jest nie to, kto stanie przed sądem jako pełnomocnik, ale głównie to, jaki jest sąd, czyli - jacy są sędziowie, albo raczej, jakich chcemy mieć sędziów.

Punkt wyjścia

Pytaniem najważniejszym z punktu widzenia dobra wspólnego jest więc nie to, kto stanie przed sądem jako pełnomocnik, ale głównie to, jaki jest sąd, czyli - jacy są sędziowie, albo raczej jakich chcemy mieć sędziów. Ta kwestia wymaga uprzedniej głębszej refleksji i odpowiedzi na fundamentalne pytanie o istotę prawa. Czy będziemy je traktować jako rozkaz suwerena czy też jako pewien fakt kulturowy w postaci uogólnionego doświadczenia w czynieniu sprawiedliwości.

W pierwszym wypadku dla ustawy, jako "rozkazu", poszukiwać będziemy sprawnych urzędników, których zadaniem będzie nie tyle odczytywanie celu ustawy i rozstrzyganie sporów przy użyciu wiedzy płynącej z dużego bagażu osobistych doświadczeń, ile po prostu wykonanie "rozkazu", zakodowanego niejako w przepisach ustawy. Prawo jako "rozkaz" oświeconego władcy musi być oczywiście z istoty kazuistyczne, maksymalnie ograniczające swobodę interpretacyjną. Tu zbyt duże doświadczenie jest wręcz niepożądane. Wystarczy więc, jeśli przyszli sędziowie opanują rudymentarne techniki wykładni prawa i podstawy sądowego know-how. Bismarckowskiej wizji państwa, jak i prawa towarzyszyć będzie więc pruski model kształcenia i powoływania sędziów, czyli: studia prawnicze, aplikacja państwowa zakończona egzaminem, po którym prymusi szybko zostaną sędziami mianowanymi przez ministra, i dalsza kariera typowa dla drogi urzędniczej, z charakterystycznymi dla niej awansami.

Druga koncepcja prawa, rozumianego najogólniej jako czynienie sprawiedliwości (ius), wymaga oczywiście sędziów całkowicie innego typu. W tym przypadku najważniejsza jest samodzielność myślenia, całkowita niezależność, a przede wszystkim duże doświadczenie życiowe oraz pewne pożądane i sprawdzone w praktyce cechy charakteru. Chęć budowania osobistej kariery przy takim postrzeganiu tego urzędu w zasadzie zanika, ponieważ jedynym na dobrą sprawę awansem jest uzyskanie stanowiska sędziowskiego. By je osiągnąć, trzeba wykazać się szczególnymi zaletami charakteru i szeroką profesjonalną wiedzą uzyskaną w innych profesjach prawniczych. To oczywiście droga anglosaskiego pojmowania urzędu sędziego, jako ukoronowania kariery prawniczej.

Spadek prestiżu

Nietrudno spostrzec, że już w okresie międzywojennym poszliśmy drogą kształcenia "wykonawców rozkazu, czyli zbliżoną do pruskiej, z tą jednakowoż modyfikacją, że państwową aplikację prawniczą zastąpiliśmy aplikacją sądową. W Niemczech także i dziś najlepsi absolwenci aplikacji państwowej znajdą się zwykle w sądzie. W czasach PRL-u praktyka była zaś taka, że najzdolniejsi zwykle trafiali do adwokatury, reszta niebawem też się z sądów wykruszała, wywabiana stamtąd po kilku latach perspektywą lepszych zarobków oraz większym marginesem swobody. Odejście z sądu, po sześciu latach samodzielnego orzekania, na radcostwo, wymagające mniej niż połowy dotychczasowego nakładu pracy, dawało np. pod koniec lat 70. premię 50-procentowego wzrostu dochodów... Było to wyraźną zachętą do opuszczania sądownictwa przez osoby z pewnym już doświadczeniem. Braki w etatach sukcesywnie uzupełniane były ludźmi bez doświadczenia, co świetnie realizowało model wymiaru sprawiedliwości wykonującego "rozkaz peerelowskiego suwerena". Lata 80. oczywiście tej sytuacji w niczym nie poprawiły; spadek prestiżu tego zawodu raczej postępował. Była pewna szansa zasilenia szeregów sędziowskich doświadczonymi adwokatami czy radcami, co - o dziwo - miało w pewnym stopniu miejsce na początku III Rzeczpospolitej, ale niebawem korporacja sędziowska na dobre się uszczelniła, dopuszczając do zawodu wyłącznie swoich aplikantów. Powyższy mechanizm uzmysławia, mam wrażenie, dobitnie, w jaki sposób kariera sędziowska stała się funkcją przyjętego modelu aplikacji.

Jerzy Stępień

Gazeta Prawna
Dowiedz się więcej na temat: zawody | młode | stare | sędziowie | wino | sprawiedliwość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »