Rafał Woś: Tylko radykalny wynik eurowyborów może powstrzymać klimatyczną terapię szokową
Na naszych oczach dokonuje się nowa terapia szokowa. Tym razem nie dotyczy ona już jednak turboliberalnych polityk wolnorynkowych. Teraz wdrażane są kolejne etapy polityki klimatycznej. Efekt będzie jednak dokładnie taki sam, jak wtedy w latach 90. Znów zapłacą miliony najsłabiej sytuowanych obywateli. Zaś zyski (oraz przekonanie o własnej moralnej wyższości) znów będą udziałem jedynie wąskich uprzywilejowanych elit.
Znów - tak jak wtedy - zwolennicy klimatyzmu robią wszystko, żeby mydlić opinii publicznej oczy. Mówią, że przecież "nic wielkiego się nie dzieje". A zadawane gospodarce i społeczeństwom ciosy są przecież "konieczne", "oczywiste" i "dawno postanowione". Prawda jest jednak inna. W praktyce polityka klimatyczna nigdy nie została (i nie zostanie) ludziom pokazana w całości jako jeden dokument albo nawet jedna wielka propozycja reformy. Zamiast tego mieliśmy, mamy i będziemy mieli do czynienia z ofensywą rozproszoną. Z rewolucją pełzającą. Z tworzeniem matriksa albo gotowaniem żaby - oczywiście w ten sposób, żeby się biedna istota nigdy nie dowiedziała, jak marny los ją czeka. Albo - mówiąc bardziej precyzyjnie - jaki los już jest jej udziałem.
Nie wierzycie? Weźmy choćby wydarzenia paru ostatnich dni. Oto kilka dni temu Rada Unii Europejskiej (organ skupiający ministrów rządów narodowych) klepnęła tzw. dyrektywę budynkową. Tą samą, którą kilka tygodni temu zatwierdził Parlament Europejski. Chodzi o prawo nakazujące rozpoczęcie wielkiej akcji termomodernizacji zasobu mieszkaniowego i biurowego na terenie Unii Europejskiej. Zacznie się niewinnie - od kilkunastu procent budynków, ale finalnie zostanie nim objętych nawet 85 proc. wszystkich budowli w Unii. Odbędzie się to tak, jak zwykle się takie rzeczy odbywają. To znaczy, kraje członkowskie będą zobowiązane do przedstawienia krajowych planów sprostania zadaniu. Kto nie sprosta, albo będzie się ociągał, musi liczyć się z karami: od politycznego ostracyzmu, przez szykany finansowe po wyroki europejskich sądów i trybunałów.
Oczywiście argumentem Brukseli oraz panującego tam od wielu dekad liberalnego establishmentu będzie to, że przecież państwa członkowskie się na to... zgodziły. Więc teraz niech nie kombinują. Z resztą niechęć do bycia wytykanym palcami i strach przed utratą odznaki "wzorowego euroucznia" powstrzyma niejeden rząd przed fikaniem. Stawiam, że tak samo będzie się zachowywała nasza obecna władza. Pomna także tego, jak wiele liberalne euroelity z Ursulą von der Leyen zrobiły, by Donald Tusk odebrał jesienią 2023 roku władzę wrażemu PiS-owi (co do którego istniało realne zagrożenie, że nawet jak się na to i owo zgodził, to może potem napsuć Komisji wiele krwi, nie stosując się do jej wskazówek).
Również sam proces polityczny tzw. dyrektywy budynkowej był wręcz modelowym przykładem tego, jak polityka klimatyczna jest od kilkunastu lat wprowadzana w życie. Odbywa się to - by ta rzec - przy pomocy mieszanki faktów dokonanych, przemocy instytucjonalnej i zabawy z opinią publiczną w salonowca. Podobnie jak poprzednie elementy polityki klimatycznej czy Zielonego Ładu (system handlu emisjami, dekarbonizacja, strefy czystego transportu etc.) schemat jest zawsze taki sam. Najpierw przeciwnikom mydli się oczy hasłem "przecież to dopiero propozycje" i "wszystko będzie można jeszcze potem pozmieniać i zrewidować". Zaraz potem przychodzi moment, gdy krytycy słyszą "niestety, czas na uwagi już minął, teraz już wszystko postanowione". I tak to jest przepychane. Na poziomie unijnym, krajowym, a potem lokalnym.
Tak na dobrą sprawę nie ma to już zbyt wiele wspólnego z demokracją. Procesy są tak bardzo rozciągnięte w czasie i przestrzeni, a kluczowi decydenci tak bardzo oddaleni i pozbawieni legitymacji od zwykłych Europejczyków, że wszelki opór wydaje się iluzoryczny. Te rzeczy się po prostu dzieją. A opory pacyfikuje się przekierowaniem uwagi na inne spory albo oskarżeniem, że każda krytyka polityk Brukseli to "skrajnie prawicowy populizm" albo "klimatyczny denialrizm". I tak to się kręci. Od lat.
9 czerwca wybierzemy naszych polskich europosłów. Te wybory zawsze uchodziły za mniej ważne od krajowych. Tymczasem wygląda na to, że wybory do Europarlamentu (jedynej unijnej instytucji, na którą mamy jako obywatele bezpośredni wpływ) to w dzisiejszej unijnej demokracji pozorowanej ostatnia szansa, by jeszcze jakoś zmienić kurs, którym kroczą pewne siebie liberalne elity UE. Wiadomo, że nawet żółta karta dla ugrupowań wspierających unijne status quo (czyli tzw. wielką koalicję chadeków, socjaldemokratów, liberałów i zielonych) będzie wotum o ograniczonym zasięgu. Bo nawet wymiana pełnego składu pięćdziesięciu kilku polskich eurodeputowanych to ledwie ułamek pełnego (ponad 700-osobowego) składu PE.
Od czegoś warto jednak zacząć. Inaczej kolejne etapy zielonej terapii szokowej znów będą na nas spadać jak kiedyś kolejne egipskie plagi.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.