Rafał Woś: Obudź się normalsie! Zanim polityka klimatyczna zrobi ci z życia "jesień średniowiecza"
W Europie dojrzewa ruch oporu przeciwko kosztownej, szkodliwej, niesprawiedliwej, antyrozwojowej i narzuconej przy pomocy moralnej paniki "zielonej transformacji". Czy klasa średnia, pracownicy i drobny biznes będą chcieli i umieli bronić swojego interesu zanim będzie za późno?
Rolnicy dali przykład. W Niemczech, we Francji, w Hiszpanii i w Polsce od wielu tygodni trwają protesty przeciwko tzw. Zielonemu Ładowi. Ale ten Zielony Ład to przecież tylko mała część dużo szerszego obrazka, który w sumie składa się na tzw. politykę klimatyczną Unii Europejskiej.
Sprawa absolutnie nie kończy się przecież na przymusowym ugorowaniu gruntów albo ciągłemu podrażaniu kosztów produkcji rolnej w ramach UE (przy jednoczesnym uchylaniu granic wspólnoty dla produktów rolnych pochodzących z importu). Dość powiedzieć, że napędzany wojującym klimatyzmem Zielony Ład gryzie (pardon my French!) w interes nie tylko rolników. Ale także ogromne rzesze innych obywateli krajów Unii. Na czele z pracownikami, którym polityka klimatyczna niszczy perspektywy pracy w zyskownych branżach (od energetyki, przez chemię, po wytwórstwo maszyn), a w zamiar obiecuje ledwie mglistą perspektywę zatrudnienia w "zielonym sektorze" (gdzie w praktyce miejsc pracy jest dużo mniej, a więc per saldo są słabiej płatne). Ale zielona transformacja to także cios w klasę średnią oraz działające w mniejszej skali biznesy. Nie wierzycie? Myślicie, że to histeryczne gadanie i konserwatywne zawracanie Wisły kijem? No to zobaczcie sami.
Nie ma nigdzie jednego dokumentu o nazwie polityka klimatyczna Unii Europejskiej. Ale jest kilkadziesiąt bardzo konkretnych mechanizmów realizacji tejże filozofii. Ich wprowadzanie rozciągnięte jest w czasie. To na przykład stale rozbudowywany system handlu emisjami ETS. Z perspektywy kraju takiego jak Polska to narzędzie polityki klimatycznej Unii oznacza stały hamulec nakładany na nasz wzrost i na perspektywy podwyżek płac dla polskiego pracownika.
ETS tworzy przecież stałą (i coraz bardziej intensywną) presję na odchodzenie od paliw kopalnych czy energetyki węglowej (czyli tych, które już mamy). I wpycha nas w sytuację, w której firmy muszą stale oszczędzać na pracownikach, bo nakłada im się na głowę coraz to nowe obowiązki związane z zieloną transformacją. Transformacją - dodajmy - polegającą głównie na kupowaniu drogich technologii importowanych.
A jeśli ktoś nie chce kupować technologii, to i tak przed wydatkami nie ucieknie, bo - koniec końców - będzie musiał importować... energię. Ale wcale nie dlatego, że polska gospodarka takiej energii nie umie wytworzyć. Tylko dlatego, że polskiej gospodarce takiej energii wytworzyć po prostu nie wolno. Właśnie z powodu filozofii polityki klimatycznej. I koło się domyka. A przecież dekarbonizacja i sen o zeroemisyjności (będące ideową podbudową takich programów jak niesławne "Fit For 55") to nie tylko twarde wymogi. Ale także dużo bardziej subtelna presja realizowana innymi kanałami.
Kto nie wierzy, że to tak właśnie działa, niech sobie prześledzi choćby pierwszą z brzegu sprawę o kluczowym znaczeniu dla polskiego bezpieczeństwa energetycznego. Oto nie dalej jak w ubiegłym tygodniu zapadł wyrok sądowy w sprawie zainicjowanej przez niemieckich ekologów, którym nie podobają się kopalnia i elektrownia. Problem tylko w tym, że ten Turów zaopatruje w energię ok. 10 proc. całego polskiego zapotrzebowania. Normalny człowiek oczywiście nie musi tego wiedzieć i może sobie lekce to wszystko ważyć. Dopóki Turowa faktycznie - z powodu polityki klimatycznej właśnie - nie zamkną (a jak tak dalej nasze sądy będą orzekać w zgodzie z modnymi zielonymi ideami, to stanie się to już w roku 2026). I może wtedy wreszcie normals zobaczy, o ile wzrośnie mu cena prądu. Tylko, że wtedy będzie już za późno. I zostanie gorzkie "ale my byliśmy głupi..."
Albo uchwalona w ubiegłym tygodniu przez Parlament Europejski dyrektywa budynkowa, która nałoży (już pod koniec tej dekady) na właścicieli domów dodatkowe koszty związane z termomodernizacją. No bo pomyślmy przez chwilę logicznie. I na chwilę nie dajmy się zatupać i zakrzyczeć, że już samo mówienie o negatywnych skutkach dyrektyw unijnych to "śmiertelny grzech przeciwko postępowi, Europie i przyszłości naszych dzieci". Co widać? Ano, choćby to, że już do tej pory Zachód (i Polska także) miał problem z kosmicznymi cenami mieszkań. I nie trzeba być doktorem ekonomii, by zdawać sobie sprawę, że teraz ta drożyzna mieszkaniowa zostanie podniesiona do kwadratu. Albo i sześcianu.
Przykłady można mnożyć. Tylko po co? W gruncie rzeczy liczy się przecież coś innego. Gdyby choćby część tych grup społecznych w Europie, którą unijna polityka klimatyczna ugryzie najmocniej, zechciała dostrzec nadciągający dramat. I gdyby choćby ta część powiedziała polityce klimatycznej "nie", to by była zupełnie inna sytuacja. Bo liberalny euroestabliszment musiałby się do tego odnieść. Tak jak musi się odnieść do protestów rolniczych. Nie dlatego, że ich rolnicy przekonali. Ale dlatego, że się tych rolników establiszment zaczął bać. Oby pracownicy, klasa średnia czy mniejszy biznes umieli zrobić to samo.
To się musi wydarzyć teraz. Teraz normals - i reprezentujące go w demokracji instytucje jak partie polityczne, związki zawodowe oraz inne organizacje czy media - muszą domagać się fundamentalnej rewizji polityki klimatycznej.
Inaczej pozostanie normalsowi tylko pretensja do samego siebie. I wspomniane już gorzkie "jacy my byliśmy głupi!!!". Jak barany na rzeź prowadzone...
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.