Robimy statki, nie umiemy na nich zarobić

Prywatyzacja to "być, albo nie być" polskich stoczni, a zwłaszcza Stoczni Gdynia - taki był główny wątek debaty "Przyszłość przemysłu stoczniowego", którą zorganizował w Warszawie (23 kwietnia) Instytut Globalizacji.

Warunki Brukseli Prywatyzacja, to najważniejszy warunek uznania przez KE pomocy publicznej dla polskich stoczni udzielonej (ok. 2 mld zł) już po naszym wejściu do Unii. Do wcześniejszej UE nie zgłasza zastrzeżeń.

Komisarz UE ds. konkurencji Neelie Kroes, z którą niedawno podczas pobytu w Brukseli rozmawiał premier, a nieustannie negocjują kwestię pomocy minister i wicepremier gospodarki, domaga się: przedstawienia do czerwca planów prywatyzacyjnych trzech największych stoczni: Szczecińskiej, Gdyńskiej i Gdańskiej; uzasadnienia od każdej z nich możliwości rentownego działania na rynku; oraz zredukowania stoczniowych mocy produkcyjnych do 500 CGT (ton przeliczeniowych rocznie).

Reklama

Od momentu pogorszenia sytuacji polskich stoczni, czyli od 1995 r. ich maksymalna roczna produkcja wynosiła 559 tys. CGT, jednak dawniej była i obecnie powinna być większa. Polska zabiega więc o ograniczenie produkcji do 650 tys. CGT, gdyż zdaniem fachowców co najmniej ten poziom produkcji umożliwi restrukturyzację i rozwój przemysłu stoczniowego.

- Polska swoimi produktami nie zagraża stoczniom europejskim, jeśli już, to koreańskim - mówił podczas debaty wiceminister. Sądząc z jego relacji KE stara się podejść ze zrozumieniem, obu stronom zależy na pomyślnym rozwiązaniu problemu, a na dobrą atmosferę podczas negocjacji wpływa fakt, iż dotyczą one także losów Stoczni Gdańskiej, znanej i uznanej w świecie za kolebkę demokracji, nie tylko "Solidarności". Być może już w maju uda się uzgodnić ograniczenie mocy. Bez tego trudno "iść do przodu" z prywatyzacją. - Znajdujemy się w takiej sytuacji, wyjaśnia wiceminister, że chcemy już prywatyzować, ale inwestor pyta: a ile będę mógł produkować?

Za złotówkę ?

Jest jeszcze inny, poważny problem: aby doprowadzić do najpilniejszej prywatyzacji Stoczni Gdynia, która z braku środków ledwo dyszy ( żyje pod kroplówką - mówiono podczas debaty) skarb państwa będzie musiał wyłożyć 515 mln zł na jej oddłużenie. Same zobowiązania tzw. wymagalne szacuje się na 600 mln zł a to nie wszystko. Do skarbu państwa wpłynie niewiele bądź nic, stocznia pójdzie za złotówkę, a do tego interesu trzeba będzie jeszcze dopłacić pół miliarda. Trudno się dziwić, że minister skarbu nie wykazuje szczególnego entuzjazmu, a wiceminister Poncyliusz pozwolił sobie nawet na następujące dywagacje: - Może prostszym rozwiązaniem byłoby pozostawienie jednej stoczni, a zamknięcie, likwidacja bądź upadłość dwóch pozostałych?

Jest sporo małych stoczni, które na obrzeżach Trójmiasta robią kadłuby, chętnie przejmą część pracowników, a pozostali zatrudnią się za granicą, na naszych stoczniowców od lat jest duży popyt.

Wypowiedź nie pozostała bez riposty, choć nikt nie przypomniał, że już Gomułka mówił o "zaoraniu" stoczni, a premier Rakowski zlikwidował na jakiś czas kolebkę, która z trudem - po zmianie ustroju - funkcjonowała na rynku.

Arkadiusz Aszak, członek zarządu "Gdyni" uważa, że kadłuby, które buduje się w namiotach na plażach, to nie przemysł stoczniowy, a chałupnictwo. Natomiast upadłość, nawet przeprowadzona na zasadzie: restrukturyzacja przez upadłość - jak swego czasu w Stoczni Szczecińskiej, to nic dobrego, odstraszy armatorów i inwestorów.

Warto przypomnieć, że wpływ na obecną, dramatyczną sytuację "Gdyni", największej i najnowocześniejszej polskiej stoczni, ma to, iż wiele kontraktów z lat 2003 - 2004 jest nierentownych, trzeba do nich dopłacać choćby dlatego, że od momentu ich zawarcia ceny stali wzrosły ponad dwukrotnie, a stocznia niedostatecznie się przed tym zabezpieczyła. Tak więc, mimo że nasze duże stocznie oddają rocznie po kilka - kilkanaście statków, nie mają pieniędzy w kieszeni.

Uczestniczący w debacie prof. Dariusz Wędzki (AE w Krakowie) skomentował ten fragment dyskusji: - Stocznie świetnie umieją robić statki, ale nie umieją na nich zarabiać. Błędy zarządzania spowodowały, że nie mogą sobie dać rady. Poradził sobie przemysł samochodowy czy hutniczy, a stocznie pozostają w pozycji żebraka. Za pół roku może być "po obiedzie", choć mają spore rezerwy i teoretycznie powinny dobrze funkcjonować na rynku.

W maju ma być gotowe memorandum dla Gdyni, przygotowywane są następne - uspokaja wiceminister. - Będzie można siąść do stołu z inwestorem. Do końca czerwca, przypomina przedstawiciel "Gdyni", stocznia musi podpisać wstępną umowę prywatyzacyjną, aby udowodnić Brukseli, że ma inwestora.

Skutki upadłości

Jednak na razie są zaledwie dwie liczące się oferty wstępne dotyczące zakupu większościowego pakietu akcji "Gdyni", firmy ukraińskiej - należącej do Ukraińskiego Związku Przemysłowego Donbas i ukraińskiej (Ray Car Carrers). ARP wysłała zaproszenie do 57 podmiotów, firma Erns & Young, doradca prywatyzacyjny Stoczni Szczecińskiej Nowa wyśle oferty do 300 firm ze stoczniowej branży na świecie.

- Zwlekanie z prywatyzacją Stoczni Gdynia pogarsza z każdym dniem sytuację zakładu - mówił podczas debaty dr Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji, którego misją - jak głosi prospekt - jest deregulacja gospodarki, pomoc firmom przy prywatyzacji itp. Instytut przygotował raport - "Skutki upadłości polskiego przemysłu stoczniowego na przykładzie Stoczni Gdynia S.A.", w którym ewentualną upadłość "Gdyni" ocenia (...) jednoznacznie negatywnie. Likwidacja przedsiębiorstwa o wysokiej pozycji rynkowej, nie funkcjonującego co prawda bez przejściowych trudności, ale działającego w branży bardzo perspektywicznej, nie znajduje ekonomicznego uzasadnienia. Bezpośrednie skutki upadłości oszacowano na 3,35 mld zł, na co nakładają się wypłaty na rzecz banków z tytułu poręczeń i gwarancji skarbu państwa, wypłaty na rzecz armatorów z tytułu gwarancji pożyczek armatorskich, wypłaty zasiłków dla pracowników, brak spłaty zobowiązań wobec ZUS i fiskusa.

Włączając w to tzw. utratę przyszłych korzyści, straty kooperantów i dostawców (a stocznia współpracuje z 800 firmami) straty mogą przekroczyć 10 mld zł.W SG pracuje 7200 osób, łącznie w stoczniach ponad 24 tys., a w całej branży okrętowej ok. 80 tys. Po upadku "Gdyni", tylko w Gdyni bezrobocie, dziś stosunkowo niewielkie, wzrosłoby dwukrotnie.

Irena Dryll

Nowe Życie Gospodarcze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »