Supernadzór działa inaczej
Będzie naprawdę ostro - zapewniał Łukasz Dajnowicz, rzecznik Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego, gdy szefem tej instytucji został Andrzej Jakubiak. No i jest ostro, naprawdę...
Był poniedziałek, 5 maja 2014 r., gdy na godzinę 14:00 Urząd Komisji Nadzoru Finansowego (UKNF) niespodziewanie zwołał konferencję prasową. Miały zostać ogłoszone wyniki spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych (SKOK-ów). Lista zaproszonych dziennikarzy była dość krótka, ale wieść o wydarzeniu rozniosła się pocztą pantoflową po innych redakcjach błyskawicznie.
Kilka dni wcześniej z redakcji "Gazety Bankowej" do UKNF została wysłana długa lista pytań, dotyczących budzących spore kontrowersje zachowań funkcjonariuszy tego urzędu. Odpowiedzi miały nadejść właśnie 5 maja, ale nie nadchodziły. Nic dziwnego, że w siedzibie nadzoru pojawił się - żywo zainteresowany nie tylko tematem konferencji - Jacek Strzelecki, dziennikarz "Gazety Bankowej" i portalu wGospodarce.pl.
- Gdy okazało się, że nie ma mnie na liście, próbowałem tłumaczyć, że prawo prasowe pozwala każdemu dziennikarzowi wziąć udział w konferencji prasowej organizowanej przez urząd państwowy. Po pewnym czasie przyszła jednak pani, która oświadczyła, że nie mogę wejść do środka, bo nie jestem zaproszony - relacjonuje Strzelecki.
Sytuacja była kuriozalna, jakby funkcjonariusze Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego przestraszyli się, że ktoś publicznie zada im niewygodne pytania. Przestraszyli się, bo ich rzecznik nie miał jeszcze przygotowanych odpowiedzi? Bo musieliby nabrać wody w usta w obecności takich mediów jak Reuters? Nawiasem mówiąc, korespondent tej agencji też nie był zaproszony, a mimo to na konferencję został wpuszczony. Adwokat Artur Wdowczyk, specjalista od spraw wolności słowa i doradca Centrum Monitoringu Wolności Prasy przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich uważa, że tego dnia w Urzędzie Komisji Nadzoru Finansowego mogło dojść do klasycznego tłumienia krytyki prasowej.
- Całe zajście nosi znamiona przestępstwa opisanego w prawie prasowym - tłumaczy mecenas Wdowczyk, zszokowany całym zajściem. Znany prawnik dodaje, że nigdy by mu nawet przez myśl nie przeszło, by do tak rażącego pogwałcenia prawa mogło dojść w jednym z najważniejszych urzędów państwowych w Polsce.
Wbrew pozorom gwałtownych ruchów UKNF można się było jednak spodziewać.
- Będzie naprawdę ostro - zapewniał już trzy lata temu w "Forbesie" Łukasz Dajnowicz, rzecznik prasowy Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego. Funkcję zarządzającego tą instytucją objął akurat Andrzej Jakubiak. Dajnowicz, mając na myśli ciężki charakter nowego szefa, okazał się przy okazji złym prorokiem w odniesieniu do efektu skali kontrowersji piętrzących się wokół urzędu. A może już wtedy czuł, co się święci? W końcu to już czwarty przewodniczący w karierze Łukasza Dajnowicza. Zanim nastał Andrzej Jakubiak, Dajnowicz miał okazję przeżyć w nadzorze finansowym rządy Stanisława Kluzy, Jarosława Kozłowskiego i Jacka Sochy. Dajnowicz w urzędzie niejeden pożar - mniej lub bardziej umiejętnie - gasił, ale nigdy wcześniej nie odmówił dziennikarzowi dostępu do informacji publicznej.
Dlaczego rzecznik UKNF zdecydował się na tak desperacki czyn? Co nadzór finansowy miał do ukrycia przed mediami? Najprawdopodobniej chodzi o "meldunek informacyjny", sporządzony przez wydział wyspecjalizowany w ściganiu przestępczości gospodarczej jednej z polskich służb wywiadowczych. Dokument wewnętrzny, którego treść dotyczy w głównej mierze kontrowersyjnych zachowań funkcjonariuszy Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego, powstał w lipcu 2013 r. Widziały go już praktycznie wszystkie organy ścigania. Oficjalnie nawet pies z kulawą nogą obok tej sprawy nie przeszedł. Nieoficjalnie UKNF trafił pod lupę Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Sprawa jest rozwojowa i poważna. Dotyczy bowiem grupy wysokich urzędników państwowych z tzw. supernadzoru, czyli instytucji, której szef podlega tylko premierowi, sprawując kontrolę nad instytucjami finansowymi (giełda, banki, ubezpieczyciele, fundusze inwestycyjne etc.), których aktywa netto Narodowy Bank Polski szacuje na 1,9 bln zł!
Odpowiedzi z UKNF przyszły do "Gazety Bankowej" dzień po skandalu na konferencji prasowej. Andrzej Jakubiak, przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego (KNF), pytany m.in. o efekty postępowań w sprawie swoich podwładnych, odpowiadał ustami rzecznika:
- O działania prowadzone przez inne instytucje państwowe, w tym te odpowiedzialne za działania antykorupcyjne, można pytać te instytucje - zalecał Łukasz Dajnowicz, odnosząc się do konkretnych nazwisk osób, których postępowanie wzbudziło wątpliwości autorów rzeczonego "meldunku informacyjnego".
W dokumencie tym została opisana działalność szefów najważniejszych departamentów UKNF. Sytuacje i kontekst, w którym zostali przedstawieni, budzą, delikatnie rzecz ujmując, niesmak - szczególnie gdy czytelnik w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że czyta o funkcjonariuszach czuwających nad bezpieczeństwem pieniędzy ulokowanych w bankach czy na rachunkach inwestycyjnych w domach maklerskich. Każdy wątek "meldunku" to inna przypadłość. Każda z pokazanych tam postaci to osobna historia, zasługująca na oddzielny artykuł.
Na przykład urzędnik, którego działania mogłyby wskazywać na konflikt interesów - Krzysztof Owczarek, dyrektor Departamentu Bankowości Komercyjnej i Specjalistycznej oraz Instytucji Płatniczych.
Według "meldunku", zarządzając jedną z najważniejszych komórek UKNF, był równocześnie właścicielem większościowym i prezesem spółki TRENERINDYWIDUALNY PL. Sprawdziliśmy: rzeczywiście od 1 maja 2011 r. jego firma prowadzi w Warszawie fitness club. Oczywiście jak każdy podmiot gospodarczy, tak i TRENERINDYWIDUALNY PL korzysta z usług banków, które w równie naturalny sposób podlegają bezpośredniemu nadzorowi Krzysztofa Owczarka - biznesmena i urzędnika w jednej osobie.
Przy weryfikacji danych z "meldunku" wpadliśmy na trop kolejnego fitnessu, tym razem o charakterze finansowym. To Tifitness - warszawska spółka, zarejestrowana 17 grudnia 2013 r. Owczarek jest w niej udziałowcem większościowym. W zakresie działalności spółka ma na pierwszym miejscu wpisaną "działalność wspomagającą usługi finansowe"...
Krzysztof Owczarek od ponad miesiąca nie jest już dyrektorem Departamentu Bankowości Komercyjnej i Specjalistycznej oraz Instytucji Płatniczych. Dlaczego?
- Nie informujemy o przyczynach zmian kadrowych w ramach UKNF - odpowiada Łukasz Dajnowicz.
Sam Owczarek przyznaje jednak, że wciąż pracuje w UKNF i wyjaśnia, że nie jest już dyrektorem ze względu na operację kolana, którą niedawno przeszedł. Gdy rozmowa schodzi na temat jego działalności gospodarczej, zdesperowany urzędnik powtarza jak mantrę, że nie będzie na ten temat rozmawiał. Niespodziewanie rozłącza się, gdy słyszy pytanie: czy to normalne, że wysoki funkcjonariusz UKNF prowadzi działalność gospodarczą i ma kontakt z podmiotami, które bezpośrednio nadzoruje? Zaraz po tym przysyła krótką wiadomość tekstową z informacją, że nie zgadza się na używanie swoich wypowiedzi w artykule, a ewentualne pytania w jego sprawie należy kierować do biura prasowego UKNF. Kilka dni później automat jego służbowej poczty elektronicznej oświadcza, że Krzysztof Owczarek będzie "poza biurem" od 30 kwietnia do 20 maja.
Inne, nie mniej ciekawe przypadki, dość precyzyjnie opisane w feralnym "meldunku", to na przykład historie zażyłości pomiędzy funkcjonariuszami UKNF i firmami konsultingowi, które ten urząd obsługują. Są opisy, jak kolega z urzędu załatwia koledze konsultantowi lukratywne kontrakty z UKNF. Są relacje z nieformalnych spotkań urzędników i nieoficjalnych rozmów przez telefony na kartę pre-paid z firmami startującymi w przetargach organizowanych przez UKNF. Padają konkretne nazwiska, nazwy firm i kwoty gratyfikacji, które urzędnicy mieli otrzymywać w zamian za pomoc przy pozyskiwaniu kontraktów z urzędem nadzoru finansowego.
Zbyt wiele sytuacji przedstawionych w "meldunku" pokrywa się z rzeczywistością, by dokument zlekceważyć. Są tam zawarte opisy rozwiązłego życia niektórych urzędników, których każde szanujące się choć trochę czasopismo nigdy nie opublikuje, nawet po przeprowadzeniu dziennikarskiego śledztwa i dojściu do wniosku, że to prawda. Ale są też nieprawidłowości, które muszą zostać nagłośnione.
Urząd Komisji Nadzoru Finansowego nie ułatwia dotarcia do sedna sprawy, blokując chociażby dostęp do swoich konferencji prasowych. Figury retoryczne na żenującym poziomie, które stosuje rzecznik prasowy, też nie pomagają w pisaniu. Na przykład pytanie o tajemniczy incydent, który nagłośniła w połowie kwietnia "Rzeczpospolita": jakie dokumenty miał przy sobie podczas pobicia Wojciech Kwaśniak, zastępca przewodniczącego KNF, który zajmuje się nadzorem banków?
- Sprawę prowadzi Policja i tam można pytać - rzuca wymijająco Dajnowicz.
Jeśli można, to oczywiście zapytamy. Co się odwlecze, to nie uciecze. Z czasem dowiemy się czy UKNF ma jeszcze coś do ukrycia, a jeśli tak - to co. Sprawy, o których piszemy, powinny być za wszelką cenę wyjaśnione i przedstawione przede wszystkim szeroko pojętemu rynkowi finansowemu w Polsce.
Niestety, główny nadzorca tego rynku przyjął strategię strusia podobnie do swoich podwładnych. Andrzej Jakubiak osobiście nie odpowiada na żadne pytania związane z kontrowersjami wokół UKNF, o które zapytaliśmy. Odsyła do rzecznika. Dziwne to, bo Jakubiak zwykł w kryzysowych sytuacjach reagować bezpośrednio, i to bardzo żywiołowo, czego zresztą nie omieszkał dobitnie podkreślić zaraz po objęciu stanowiska przewodniczącego Komisji Nadzoru Bankowego.
- Mówiono o mnie, że jestem jak Dzierżyński, że mam na rękach bankową krew. Ale gdy dzieją się rzeczy niepokojące, rolą nadzorcy jest powiedzenie rynkowi prawdy, nawet najbardziej bolesnej. Zawsze staram się stawiać sprawę jasno i w KNF też tak będę robił - deklarował Jakubiak podczas rozmowy z "Forbesem" w 2011 r.
Szef UKNF nawiązywał w ten sposób do 15 lat, które spędził w strukturach Narodowego Banku Polskiego, pełniąc funkcje m.in. zastępcy dyrektora Generalnego Inspektoratu Nadzoru Bankowego (GINB) i dyrektora departamentu prawnego NBP. Przez jego ręce przeszło ok. 30 banków komercyjnych i ponad 350 spółdzielczych. Wiele z nich zlikwidowano. W latach 90. Andrzej Jakubiak gasił pożary w tak głośnych aferach jak upadłość Dolnośląskiego Banku Gospodarczego czy Agrobanku.
Jakubiak zawsze należał do grona najbardziej zaufanych współpracowników wieloletniej prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz, dlatego kiedy w 2006 r. obejmowała urząd prezydenta Warszawy, powołała go na swojego zastępcę. Wtedy zrobiło się o nim głośno tylko raz, gdy nadzorował siłową likwidację hal targowych Kupieckich Domów Towarowych w centrum Warszawy. Sam Jakubiak poczytuje sobie tamtą akcję za osobisty sukces.
Jako przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, którym został, posiadając polityczne poparcie Hanny Gronkiewicz-Waltz, Andrzej Jakubiak od 5 lat jest praktycznie nietykalny. Dużo łatwiej usunąć ze stanowiska szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralnego Biura Śledczego czy Służby Wywiadu Wojskowego. Supernadzór działa w zupełnie innych realiach. Zgodnie z ustawą o nadzorze nad rynkiem finansowym Komisja Nadzoru Finansowego poddana jest jedynie ogólnemu organizacyjnemu, a nie funkcjonalnemu nadzorowi prezesa Rady Ministrów. Szef KNF może zostać odwołany przez premiera tylko w przypadku ciężkiej choroby lub popełnienia przestępstwa.
Mało tego - ze względu właśnie na ten "inny" rodzaj nadzoru UKNF nie jest centralnym organem administracji rządowej. W związku z tym pracowników tego urzędu nie zalicza się do korpusu służby cywilnej. To z kolei skutkuje m.in. tym, że nie podlegają oni ustawie antykorupcyjnej. Swego czasu próbował z tym walczyć dr Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, który zginął pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Złożył on skargę do Trybunału Konstytucyjnego (TK).
"UKNF posiada znamiona organu administracji rządowej, przez co jego pracownicy winni zostać objęci korpusem służby cywilnej" - usiłował dowieść Janusz Kochanowski.
Wyrokiem z dnia 15 czerwca 2011 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł jednak o pozostawieniu pracowników Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego poza korpusem służby cywilnej. "KNF jest niezależnym od rządu organem administracji" - czytamy w orzeczeniu TK.
Andrzej Jakubiak w Urzędzie Komisji Nadzoru Finansowego jest de facto sam sobie panem. Może sobie pozwolić na bagatelizowanie doniesień o potencjalnych zagrożeniach w podległym mu urzędzie i działać samopas. A jeśli szef KNF może, to jego podwładni tym bardziej. Skutki takiego stanu prawnego są opłakane. Przedsiębiorczy dyrektor UKNF Krzysztof Owczarek, nie podlegając ustawie antykorupcyjnej, mógł bez stresu zarządzać równolegle swoją firmą, zaś zgodnie z ustawą o nadzorze finansowym mógł być też udziałowcem spółek ,,fitnessowych", bo nie podlegały one nadzorowi KNF.
Ta jedyna w swoim rodzaju urzędowa beztroska jest wpisana w DNA Komisji Nadzoru Finansowego. Poprzednik Jakubiaka, Stanisław Kluza korzystał z ustawowych dobrodziejstw pełnymi garściami. Dzięki temu opuszczał KNF z kwotą około 7 mln zł na koncie i został okrzyknięty przez media najbogatszym urzędnikiem w Polsce. Najpierw pisał o tym w 2009 r. "Newsweek". Potem całą serię alarmujących artykułów o "beztroskich" funkcjonariuszach UKNF opublikowała "Niezależna Gazeta Internetowa".
Stanisław Kluza zarobił krocie na akcjach zdeponowanych na prywatnym rachunku w domu maklerskim IDMSA. Miał udziały w spółkach: IDMSA, Bankier, One2One, Gino Rossi, Hyperion, Arteria. Część z nich sprzedał w trakcie urzędowania.
Wewnętrzna kontrola UKNF wszczęta w 2006 r. wykazała w tej sprawie szereg zastrzeżeń i wątpliwości. Specjalny zespół roboczy pod przewodnictwem Roberta Wąchały, dziś dyrektora Departamentu Obrotu UKNF, opracował raport. Śledztwo wszczęła wówczas Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ale nic z niego nie wynikło - zostało umorzone.
Podobnie było zresztą w przypadku głośnej na całą Polskę, szeroko opisywanej przez "Puls Biznesu", sprawy szkoleń, które prowadzili wysocy funkcjonariusze nadzoru. Potrafili prowadzić po kilkadziesiąt szkoleń w ciągu roku dla firm trafiających potem pod ich skrzydła jako spółki notowane na giełdzie. Brali 10-30 tys. zł za szkolenie, zatrudniali przy tym członków swoich rodzin. W tej sprawie było kilka wewnętrznych postępowań. W latach 2005-2007 szkolenia trafiały w finansowym nadzorze pod lupę trzykrotnie i za każdym razem lądowały gdzieś na dnie szafy wewnątrz urzędu. W końcu sprawa trafiła jednak do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, jednak umorzono ją. Bohaterowie tamtych wydarzeń, jak chociażby Ewa Dudkowska i Marcin Stronk, wicedyrektorzy Departamentu Ofert Publicznych i Informacji Finansowej, do dziś pracują sobie spokojnie w UKNF.
Wszystko odbywało się zatem lege artis. Dlatego nie należy się łudzić, że tym razem, po ujawnieniu kolejnych alarmujących informacji o chorej sytuacji w UKNF, coś się zmieni. Bo supernadzór - nieoficjalnie - szczyci się tym, że nigdy nie pęka. Oficjalnie na stronie internetowej Urząd Komisji Nadzoru Finansowego szczyci się wartościami, które mu przyświecają w sprawowaniu obowiązków supernadzorcy. Zalicza do nich: "działanie zgodne z prawem, profesjonalizm, bezstronność, niezależność, otwartość i nastawienie na dialog". W zderzeniu z rzeczywistością brzmi to jak jakiś ponury żart. Niestety. Od lat.
"Władze sowieckie przyglądają się temu przez palce, uważając "biezprizornych" za jedynych "prolesów", nie obciążonych dziedzicznie grzechem pierworodnym kontrrewolucji, za masę plastyczną, z której można wszystko ulepić" - pisał o zjawisku hodowania patologii w państwie Gustaw Herling-Grudziński w "Innym świecie". Może to jest najwłaściwsza odpowiedź na pytanie: dlaczego Urząd Komisji Nadzoru Finansowego działa tak... inaczej?
Wojciech Surmacz