Ukraina jest cezurą dla Europy i problemem dla Niemiec
Kryzysy wykorzystuje się zazwyczaj dla przeforsowania zmian. Kryzys euro przyniósł Europie unię banków i duży postęp w integracji. Czy kryzys ukraiński także zmieni coś w UE?
W dziedzinie energetycznej poszczególne państwa UE nie są chętne do tego, by ktoś mieszał w ich sprawach. Kiedy Niemcy po katastrofie w Fukushimie zdecydowały się na rezygnację z energetyki atomowej, państwa sąsiedzkie mogły tylko przyjąć do wiadomości tę zmianę kierunku. Nikt nikogo nie pytał o zdanie, bo zaopatrzenie energetyczne to indywidualna kwestia każdego z państw.
Długofalowym skutkiem kryzysu ukraińskiego może być to, że Europejczycy w kwestiach energetycznych będą bardziej trzymać się razem. Od momentu, gdy premier polskiego rządu Donald Tusk rzucił w dyskusji hasło "unii energetycznej", debata nad większym uniezależnieniem się od dostaw gazu i ropy z Rosji wyraźnie nabrała rumieńców i tempa.
Pomysłem Tuska są między innymi wspólne, unijne umowy z Gazpromem o dostawach dla całej UE, ale unia energetyczna mogłaby sięgać jeszcze dalej.
Guntram Wolff, szef brukselskiego think tanku Bruegel mówi na przykład o szeroko zakrojonych inwestycjach w europejską infrastrukturę energetyczną. - Można byłoby stworzyć coś, co byłoby wspólnym europejskim interesem - twierdzi, zaznaczając, że korzyść byłaby podwójna. Projekt taki byłby korzystny dla Europy i byłby symbolem kresu polityki oszczędzania. Byłaby to też dobra okazja, by umożliwić ludziom większą partycypację i identyfikację z projektem "Europa".
Pomysł Donalda Tuska popierają nie tylko eksperci i partie, prowadzące aktualnie walkę wyborczą przed wyborami do Europarlamentu, ale także liczni szefowie państw i rządów państw członkowskich UE. Komisarz ds. energii Guenther Oettinger chce na czerwcowym, unijnym szczycie przedstawić wstępne plany "unii energetycznej". Ich ewentualna treść: rozbudowa europejskiej sieci gazociągów i zunifikowana w całej Europie cena rosyjskiego gazu.
Jan Techau, szef think tanku Carnegie Europe jest przekonany, że kryzys ukraiński doprowadzi do silniejszej wewnątrzeuropejskiej integracji w dziedzinie energetyki. - Może nie spowoduje to od razu unifikacji polityki energetycznej, ale w każdym wypadku doprowadzi do zmasowanych inwestycji dla zmniejszenia uzależnienia od Rosji - zaznacza. Jego zdaniem kryzys ukraiński spowoduje długofalowe zmiany nie tylko w polityce energetycznej.
- Konflikt z Rosją ukazał, że polityka sąsiedztwa UE kompletnie się przeżyła. Rozwiało się złudne wyobrażenie Europejczyków, że można uzgodnić kooperację ze wschodnimi sąsiadami bez stwarzania żadnej dodatkowej presji - mówi Techau. W przyszłości Bruksela nie powinna traktować polityki sąsiedztwa jak czysto "technicznego projektu", lecz raczej jako kompleks kwestii geopolitycznych. W następstwie kryzysu ukraińskiego Europa będzie musiała w większym stopniu rozprawiać się z klasycznym pojęciem władzy politycznej, twierdzi Techau.
- Rosjanie właśnie nam pokazali, że polityka władzy, polityka silnej ręki, groźby militarne i szantaż mogą stać się instrumentami polityki.
Militarna konfrontacja w bezpośrednim sąsiedztwie i zagrożenie własnych granic to doświadczenia, które dla wielu obywateli UE są czymś zupełnie nowym. Państwa UE co prawda nie muszą przyglądać się temu zupełnie bezczynnie, ale od czasu wybuchu kryzysu ukraińskiego mimo tego ani słowa nie mówi się o wspólnej polityce obronnej i bezpieczeństwa. W programach wszystkich największych partii przed wyborami do PE co prawda gdzieniegdzie wspomina się o stworzeniu Europejskiej Armii. Czołowy kandydat europejskich liberałów Guy Verhofstadt zabiega nawet ofensywnie o takie przemieszczenie kompetencji. Ale ekspert Techau jest sceptyczny: - To marzenie, którego nie da się ziścić jeszcze przez bardzo długi czas - twierdzi. Wręcz przeciwnie: europejska polityka bezpieczeństwa i obronna w jego przekonaniu należy do przegranych aktualnego kryzysu. - NATO dostało kopa energii, ale nie Europa - mówi.
Potwierdza to rzut oka na przebieg kryzysu. Kontrolę nad przestrzenią powietrzną regionu Bałtyku przejęły myśliwce NATO; w konsekwencji kryzysu zachodni sojusz obronny znacznie zwiększył liczebność tych sił. I to oczywiście przede wszystkim dominujące w NATO Stany Zjednoczone gwarantują krajom Europy wschodniej ochronę przed Rosją..
Bezpieczeństwo, odstraszanie, obecność militarna - nie wszędzie w Europie dyskutuje się o tych kwestiach w duchu wielkiej troski, tak jak ma to miejsce w krajach nadbałtyckich. - W kryzysie widać, że jest to dość trudne, by w łonie UE scalić różne wyobrażenia, aspekty geostrategiczne i historyczne doświadczenia - zaznacza Janis Emmanouilidis, dyrektor European Policy Center w Brukseli. Obecnie Europa mówi raczej jednym głosem, ale im dłużej będzie trwał konflikt, tym trudniej będzie utrzymać tę spójność.
Emmanouilidis ma przy tym na myśli to, jak różnie postrzegane jest zagrożenie w UE. Podczas, gdy mieszkańcy krajów nadbałtyckich, Polacy i Skandynawowie bardzo przejęci są swym bezpieczeństwem i wyraźnie czuje się tam strach przed Rosją, Niemcy, Holendrzy i Francuzi podchodzą do tego na większym luzie, nie wspominając już o państwach śródziemnomorskich. W opinii Jana Techaua po wojnie irackiej 2003 r. wyraźny stał się nowy podział Europy: na wschód i południe Starego Kontynentu. Przy czym nie chodzi tylko o subiektywnie odczuwane zagrożenie, co o konkretne, finansowe interesy. - UE w swej polityce sąsiedztwa ok. 2/3 środków przeznacza dla swojego południa, 1/3 dla wschodu. Państwa basenu Morza Śródziemnego Hiszpania, Włochy i Grecja nie chcą, by to im uszczknięto tych środków i skierowano pieniądze na wschód.
Dla Niemiec ten podział jest prawdziwym brzemieniem. Silne gospodarcze i polityczne powiązania Niemiec z Rosją jest im obecnie bardzo trudno utrzymać. I prezydent Niemiec i rząd RFN podkreślały ich znaczenie jeszcze na początku tego roku, mówiąc o swej woli przewodnictwa w polityce zagranicznej. Jan Techau podkreśla także: "Niemcy muszą przewodzić, muszą emanować spokojem, muszą dawać wschodnim sąsiadom poczucie bezpieczeństwa. Niemcom przychodzi to z trudem, bo zawsze mieli szczególną słabość do Rosji, i dlatego wszyscy przyglądają się im z taką podejrzliwością. Ale Berlin - i tak postrzega to wielu partnerów - jakoś lawirują, wysyłają bardzo sprzeczne sygnały, tworząc w ten sposób wizerunek odbiegający od konsekwentnej postawy, jaką przyjęli w czasie kryzysu euro.
- Kanclerz Merkel trzyma się jeszcze stosunkowo mocno, ale stoi ona w niemieckim, pełnym sceptycyzmu otoczeniu, które chciałoby za wszelką cenę uniknąć konfliktu z Rosją. A to jest nie do pogodzenia ze zobowiązaniami, jakie RFN ma w polityce europejskiej i w sojuszu - zaznacza Techau. Poprzez swój splot interesów z Rosją Niemcy mogą stać się nie tylko przegranymi na polu gospodarki, ale mogą stracić także część swego politycznego wpływu w Unii Europejskiej.
Andreas Noll / Małgorzata Matzke, red.odp.:Alexandra Jarecka, Redakcja Polska Deutsche Welle