Zagraniczne firmy "uciekają" z Polski. Czy to początek większego trendu?
Czy czas "polskiego tygrysa gospodarczego" nieuchronnie dobiega końca? Nasz kraj opuszczają zagraniczne koncerny, przenosząc swoją działalność na południe Europy, ale też na inne kontynenty: do Afryki, Azji, Ameryki Południowej. Ta konkurencja będzie się nasilała. Co mają rywale, czego już - albo jeszcze – nie ma Polska? Dlaczego tracimy nasze dotychczasowe przewagi?
W minionych miesiącach głośno było o decyzjach zagranicznych firm działających w Polsce, które zdecydowały się przenieść całość lub część produkcji poza nasz kraj. Szybki przegląd tych decyzji pokazuje, że koncerny "uciekają" od nas na południe Europy, do krajów Afryki Północnej i do Azji.
I tak, oponiarski gigant Michelin przeniósł część produkcji z Olsztyna do Rumunii (chodzi o zakład opon ciężarowych). Produkująca wiązki elektryczne do samochodów firma Yazaki Poland opuściła śląski Mikołów i postawiła na Bułgarię. Jedno z największych przedsiębiorstw IT na świecie, Infosys, zakończyło działalność w Poznaniu, a zadania wykonywane przez tamtejszą załogę przejmą pracownicy z macierzystego kraju tego koncernu, czyli Indii. Również do Indii przeniesione zostaną operacje wykonywane dotychczas w polskich oddziałach brytyjskiego banku Natwest, który do końca 2025 r. planuje zamknąć swoją działalność w naszym kraju. Szwajcarska firma ABB produkująca silniki niskich napięć wybrała Chiny - jej zakład w Aleksandrowie Łódzkim do końca tego roku wygasi produkcję.
Kolejnym kierunkiem exodusu zagranicznych firm z Polski są kraje Maghrebu. Firma Lear Corporation, produkująca maty grzewcze i siedzenia, w grudniu rozpocznie zwolnienia grupowe w zakładzie w Pikutkowie - postanowiła przenieść produkcję do Tunezji. Koncern TE Connectivity Industrial, wytwarzający m.in. złącza elektryczne, zdecydował o zamknięciu polskiej fabryki w Nowej Wsi Lęborskiej i przeprowadzce do Maroka.
W ostatnich dniach pojawiły się też informacje, że koncern motoryzacyjny Stellantis po zakończeniu procesu likwidacji fabryki w Bielsku-Białej (powstawały tam silniki spalinowe) przetransportował linię produkcyjną z bielskiego zakładu do Brazylii.
Próbujemy zdiagnozować przyczyny odpływu firm z naszego kraju. Na plan pierwszy wysuwają się dwa obszary, w których znacząco wzrosły koszty prowadzenia działalności dla obecnych i potencjalnych inwestorów. To wynagrodzenia pracownicze i energia.
- Prawda jest brutalna. Polska od 1989 roku, a szczególnie od wejścia do Unii Europejskiej w 2004 roku, pozyskiwała zagranicznych inwestorów - ale teraz widać bardzo jasno, że pozyskiwała ich dzięki niższym kosztom pracy - mówi nam dr Janusz Wdzięczak, ekonomista, historyk gospodarczy, specjalista w zakresie rynków Europy Wschodniej i wykładowca Uczelni Techniczno-Handlowej w Warszawie. - Byliśmy krajem rozwijającym się, oferującym standard na określonym poziomie, z otoczeniem instytucjonalnym, uporządkowanym rynkiem, opartym na prawie unijnym i pozbawionym konfliktów wewnętrznych. Nic zatem dziwnego, że jeśli jakaś amerykańska czy francuska firma chciała otworzyć fabrykę za granicą, to wybierała Polskę, bo miało to sens.
Naszego rozmówcę pytamy o to, czy tej sytuacji można było uniknąć albo przynajmniej spowolnić bieg wypadków, który doprowadził do obecnej niekorzystnej dla Polski sytuacji w obszarze kosztów pracy. Decyzją poprzedniego, ale i obecnego rządu, w ostatnich latach znacząco rosło minimalne wynagrodzenie za pracę (od 1 lipca br. znajduje się ono na poziomie 4300 zł brutto, co oznacza, że w porównaniu do 2014 r. jest ono wyższe o 2620 zł, a więc o 156 proc.), co nie pozostało bez wpływu na zwiększenie się presji płacowej w całej gospodarce narodowej.
- Podwyżki płac, w tym płacy minimalnej, które w ostatnich latach nastąpiły w Polsce, nie są problemem - mówi dr Janusz Wdzięczak. - Podwyżki są czymś dobrym. Problem w tym, że za podwyżkami płac w naszym kraju nie idzie rozwój technologiczny i rozwój innowacji. Rozminęły się różne aspekty rozwoju: zaczęliśmy stawiać na wzrost płac, płacimy ludziom coraz więcej, ale wydajność polskich firm zmienia się wolniej. Nie tworzymy nowych produktów. Myśleliśmy, że dzięki niskim płacom będziemy w stanie kontynuować nasz rozwój, ale te płace wzrosły, tymczasem firmy w Polsce nie inwestują w innowacje, nie starają się pojawiać na rynkach zagranicznych. Środowisko naukowe w Polsce, (ale też UE) zwracało na to uwagę od dawna, jednak nikogo to nie obchodziło, bo bazowano na bieżącej sprzedaży, bieżących wynikach i niskich płacach.
Mamy zatem sytuację, w której firmy "uciekają" z Polski. Oprócz wspomnianej Rumunii czy Bułgarii koncerny obierają też kierunki, które na pierwszy rzut oka mogą dziwić, ale okazuje się, że biznesowa kalkulacja firm ma w tych przypadkach sens. Przykładem wspomniane przenosiny Lear Corporation do Tunezji i TE Connectivity Industrial do Maroka. Czy Maghreb stanie się realną konkurencją dla robienia biznesu nad Wisłą?
- Kraje Afryki Północnej musiałyby pozmieniać swoje standardy i kulturę prawną, jeśli miałyby być konkurencją dla Polski na dużą skalę - mówi nam Maciej Pawłowski, analityk Instytutu Nowej Europy specjalizujący się m.in. w tematyce państw Maghrebu. - Polska jest bardziej "zachodnia" i przewidywalna. Natomiast koszty energii i koszty pracy są tam zdecydowanie niższe. Jeśli w Tunezji można zatrudnić pracownika za kwotę odpowiadającą 800 zł miesięcznie, to robi to wrażenie.
- Jeśli chodzi o koszty energii, to bardzo konkurencyjna jest tutaj Algieria, która ma własny gaz. Jest on subwencjonowany dla gospodarstw domowych i firm. W Tunezji energia jest trochę droższa, ale i tak o wiele tańsza niż w Europie, gdzie polityka Zielonego Ładu bardzo wywindowała koszty energii. Tunezja również korzysta z gazu algierskiego - 6 proc. gazu tłoczonego gazociągiem Enrico Mattei biegnącym z Algierii do Włoch trafia do Tunezji w ramach opłaty za tranzyt - wyjaśnia ekspert. - Poza tym mają blisko Libię, z której importują dosyć tanio ropę i gaz. Warto dodać, że w przyszłość energia w tych krajach będzie jeszcze tańsza, bo prowadzą one duże inwestycje w panele słoneczne na Saharze. Chcą być wręcz "akumulatorem dla Europy". Inwestują też w zielone technologie wodorowe.
Na kluczowe znaczenie kosztów energii z punktu widzenia przedsiębiorcy inwestującego na danym rynku zwraca uwagę także Jakub Kamiński, starszy konsultant w Departamencie Wsparcia Eksportu w PAIH, który przybliża nam tę kwestię w odniesieniu do Indii (przypomnijmy, z Polski przeniosły tam biznes Infosys i Natwest).
- Dostęp do taniej energii elektrycznej jest jednym z fundamentów opłacalności prowadzenia biznesu w każdym kraju, szczególnie w branżach energochłonnych. Głównym interesem w polityce gospodarczej Indii jest rozwiązanie wciąż poważnego tam problemu ubóstwa. Aby tego dokonać, Indie chcą przyciągać inwestycje w przemyśle (tworzącym wiele miejsc pracy i z reguły konsumującym dużo energii) oraz utrzymać obecną, wysoką dynamikę wzrostu - jest to od kilku lat najszybciej rozwijająca się duża gospodarka świata. Tak szybki rozwój będzie generował zapotrzebowanie na stabilny dostęp do taniej energii elektrycznej, którego nie zdołają pokryć same, szybko przyrastające moce w OZE (głównie w fotowoltaice i energii z wiatru). Z tego powodu około połowa nowych mocy pochodzi z węgla, którego udział w indyjskim miksie energetycznym przekracza 70 proc. Indie wychodzą z założenia podobnego do UE - że węgiel nie ma przyszłości w dłuższej perspektywie XXI wieku, stąd również mają plan osiągnięcia neutralności klimatycznej, ale o 20 lat później niż UE, bo dopiero w 2070 r.
Powraca także temat kosztów pracy.
- Oprócz tradycyjnie silnego na tle całej gospodarki indyjskiej sektora usług, kraj ten stara się także o nowe miejsca pracy w przemyśle, żeby zniwelować problem relatywnie wysokiego bezrobocia, szczególnie wśród osób młodych. Natomiast, aby umożliwić pełniejsze wykorzystanie tego atutu, Indie działają na rzecz zniwelowania barier rozwojowych, będących przeszkodą dla korzystania z trwającej dywidendy demograficznej - mówi ekspert PAIH. - Chodzi tutaj m.in. o inwestycje w infrastrukturę, poprawę jakości usług publicznych, w tym zażegnanie wciąż obecnego w części populacji problemu analfabetyzmu i podnoszenie kwalifikacji zawodowych, cyfryzację, czy zwiększanie wciąż niskiego udziału kobiet w rynku pracy. W skrócie - indyjskie społeczeństwo posiada ogromny potencjał, ale wciąż wiele działań jest potrzebnych, aby można było go wykorzystać w całości.
Jest jedna branża, w której jak w soczewce skupiają się coraz poważniejsze problemy Polski z zachowaniem konkurencyjności. To branża motoryzacyjna, której obecne położenie i stojące przed nią wyzwania przybliża nam Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego. Zwraca on uwagę na fakt, że przemiany związane z transformacją energetyczną w Europie i podjętą przez Komisję Europejską, Europarlament i Radę UE decyzją o przechodzeniu na napędy zeroemisyjne, w połączeniu z rosnącymi kosztami pracy i energii w Polsce, mogą w perspektywie kilku lat skutkować odpływem producentów z branży automotive z naszego kraju.
- W trosce o klimat podjęto decyzję polityczną, że przechodzimy na napędy zeroemisyjne. Nie wymógł tego rynek ani nie zaproponowali tego producenci - tylko zdecydowali o tym politycy - a że nasza branża chce być w awangardzie przemian, producenci dostosowali się do nowej rzeczywistości - mówi szef PZPM.
- W momencie, kiedy ta decyzja była podejmowana (lata 2016-2018), politycy oraz my, branża motoryzacyjna, przewidywaliśmy, że ta transformacja pójdzie szybciej. Oczekiwaliśmy, że w 2025 roku udział aut zeroemisyjnych w ogólnej liczbie pojazdów rejestrowanych w Europie wynosić będzie dwadzieścia kilka procent. Tymczasem według najświeższych danych to 13,1 proc. - podkreśla.
- Branża, dostosowując się do decyzji o przejściu europejskiej motoryzacji na zeroemisyjność, od kilku lat przestawia profil produkcji na pojazdy zeroemisyjne. W tej chwili, biorąc pod uwagę sytuację na rynku, wielu producentów nieco spowalnia przejście na produkcję wyłącznie zeroemisyjnych pojazdów. O ile jeszcze niedawno zapowiadali oni, że w 2030 r. wszystkie auta oferowane przez nich w Europie będą zeroemisyjne, to teraz zapowiedzi brzmią, że duża część aut, owszem, będzie zeroemisyjna, ale wciąż będziemy produkowali hybrydy i hybrydy plug-in - a to dlatego, że rynek ciągle oczekuje takich pojazdów. Pytanie jednak, jak bardzo musimy przyhamować, bo o ile utrzymanie obecnego kursu przez nową KE i Europarlament wydaje się pewne, co w swoim przemówieniu inauguracyjnym podkreśliła Ursula von den Leyen, powstaje inne pytanie: czy przekonanie, że transformacja musi nastąpić, wystarczy, by klienci zaczęli kupować zeroemisyjne auta? A branża przecież oczekuje sprzedaży pojazdów zeroemisyjnych, bo inaczej nie będziemy mieli zwrotu z już poczynionych gigantycznych inwestycji.
Poważnym problemem jest też sieć ładowania pojazdów, a ta nie jest satysfakcjonująca - zauważa prezes PZPM. - Trzeba podkreślić, że producenci pojazdów nie są odpowiedzialni za zapewnienie klientom kupującym samochody zeroemisyjne sieci ładowania, bo to zadanie sektora energetycznego. Możemy edukować, oferować urządzenia typu wallbox - ale nie jesteśmy w stanie wybudować sieci przesyłowych i zmienić miksu energetycznego Polski. To właśnie jedna z przyczyn, dla których sprzedaje się mniej elektrycznych aut - klienci wskazują, że nie ma dostatecznej sieci stacji ładowania.
- Producenci coraz częściej decydują się na to, żeby wygaszać produkcję pojazdów spalinowych i przechodzić na produkcję aut zeroemisyjnych. Tymczasem Polska jest krajem, w których ponad połowa produkcji części i podzespołów dedykowana jest spalinowej motoryzacji. Jeśli będziemy chcieli produkować pojazdy zeroemisyjne, to będziemy potrzebować dostawców, którzy dostarczają części i podzespołów do takich właśnie pojazdów - tłumaczy Jakub Faryś.
- Wreszcie, koszty energii - w przypadku branży motoryzacyjnej są one niezwykle istotne, bo choć nie jest ona tak wielkim konsumentem energii, jak np. przemysł hutniczy, to jednak zużywamy na tyle dużo energii, że nie jesteśmy uznawani za "małego konsumenta". Dlatego w okresie pandemii Covid-19 nie mogliśmy skorzystać z różnych programów wsparcia dla firm, bo byliśmy za mali na pomoc wielkim sektorom energochłonnym, a za duzi na pomoc dla małych przedsiębiorstw - zauważa prezes PZPM. - A koszt energii jest znaczący w koszcie produkcji pojazdu. Warto też wspomnieć, że branża motoryzacyjna zobowiązała się, że będzie produkować samochody w sposób zeroemisyjny - a więc musimy mieć zapewnione stabilne dostawy taniej i zielonej energii. A z tym jest duży problem. Konkurujemy jako Europa z USA czy Chinami, gdzie koszt energii jest kilka razy niższy, ale też wewnątrz Europy, jako Polska np. z Hiszpanią.
Zdaniem prezesa PZPM, jeśli transformacja energetyczna w Polsce nie przyspieszy, a jej kierunek nie zostanie jasno określony, przyszłość może okazać się niewesoła.
- Koszty energii to dla nas kluczowa sprawa. Może okazać się - za 5, 7 czy 10 lat - że dojdzie do sytuacji, w której znacząca liczba producentów z branży moto zacznie opuszczać Polskę. Pamiętajmy też, że nie tylko produkcja samych pojazdów, ale też cały łańcuch dostawców musi być zeroemisyjny. Kiedy okaże się, że producent np. siedzeń w zakładzie Polsce nie wytwarza ich w sposób zeroemisyjny, bo nie może tanio kupić zielonej energii, to może to być niestety powód do likwidowania zakładów produktu finalnego, czyli samochodów w Polsce. Grozi więc nam w dłuższej perspektywie bardzo poważny problem. Aby branża motoryzacyjna została w Polsce, pilnie potrzebne są szybkie i ostateczne decyzje co do kierunku i tempa zmiany polskiego miksu energetycznego.
Na opieszałość rządzących w kwestii podejmowania decyzji, które w sposób przejrzysty wyznaczałyby kierunki w rozwoju polityki energetycznej Polski, zwraca uwagę także dr Janusz Wdzięczak.
- Problem polega na tym, że my w kwestiach polityki energetycznej robimy to, co jest polską domeną: stoimy w rozkroku. Można też to nazwać "zgniłym kompromisem". Są kraje, które mają barbarzyńską politykę ekologiczną, spalają węgiel na potęgę. Są kraje, które postawiły na rozwój OZE. Wreszcie, są kraje takie jak Francja, które bazują na energii atomowej. My w Polsce nie postawiliśmy na nic. Z jednej strony opieramy się wciąż na węglu, a z drugiej mówimy, że idziemy w stronę OZE, ale nie idziemy. Niby rozpoczęliśmy budowę elektrowni jądrowej, ale temat posuwa się wolno, trwają za to polityczne spory, np. wokół małych reaktorów atomowych. Nie jesteśmy w stanie wypracować konsensusu. W przypadku NABE pomysł został anulowany i obecnie nie kontynuujemy wydzielenia aktywów węglowych - mówi wykładowca stołecznej Uczelni Techniczno-Handlowej.
- W efekcie dziś nie jesteśmy w stanie pokazać inwestorowi zagranicznemu - nawet w ogólnych ramach - czy będziemy szli bardziej w stronę OZE, czy może energetyki jądrowej, a to dlatego, że zajmujemy się sporami ideologicznymi zamiast wypracowywaniem wspólnego mianownika dla rozwoju gospodarczego.
Katarzyna Dybińska