Drożyznę dopiero możemy poczuć

Nie doceniamy inflacji. Przez lata odzwyczailiśmy się od tego, że ceny mogą rosnąć w oczach. A mogą. I to nie tylko ceny paliw. Na razie ekonomiści prognozują, że w pół roku roczna inflacja przekroczy 4 proc. To znacznie więcej niż przewiduje NBP.

W lipcu inflacja skoczyła do 2,9 proc. licząc do lipca zeszłego roku i zaskoczyła w ten sposób wszystkich. Tak wysokiego rocznego wzrostu cen nie widzieliśmy w Polsce od blisko siedmiu lat. W listopadzie 2012 roku wzrost cen wyniósł 2,8 proc. I od tego czasu zaczęły ceny już tylko gasnąć i gasnąć. Aż w końcu na ponad dwa lata zadomowiła się u nas deflacja, czyli systematyczny spadek cen.

Tegoroczna lipcowa inflacja zaskoczyła zdecydowaną większość ekonomistów, którzy przewidywali, że po rocznym wzroście w czerwcu do 2,6 proc., w lipcu zrobi tylko jeden mały krok. A zrobiła skok. Widać po nim, że ma jeszcze dużo pary, i że to co dzieje się z cenami nie do końca dla wszystkich jest jasne. I teraz wszyscy ekonomiści zadają sobie pytanie - czy jest to jasne dla NBP. Czy polski bank centralny dostrzega podskórne wody, które niespodziewanie wybuchają jak gejzery. A pamiętajmy, że cały czas są jeszcze zamrożone ceny prądu dla gospodarstw domowych.

Reklama

Według ostatecznych wyliczeń GUS, ceny w lipcu nie zmieniły się w porównaniu z czerwcem. To też bardzo duże zaskoczenie, bo przez poprzednie pięć lat ceny w lipcu - w porównaniu z poprzednim miesiącem - spadały. W lipcu powinny tanieć już warzywa i owoce bo wygasa "efekt nowalijek", pojawiają się na rynku tańsze warzywa gruntowe i plony z tegorocznych zbiorów. W tym roku nic podobnego się nie wydarzyło.

Słowem - żywność w lipcu taniała niemal odkąd sięgnąć pamięcią, a w ślad za nią niemal nieprzerwanie od... 1995 roku miesiąc ten przynosił spadek całego koszyka cen konsumpcyjnych. Wyjątkami były lipcowe wyskoki (lub niezmienność) cen w latach 2000, 2006, 2008, 2009 i 2013. Zaledwie pięć razy na 24 lata.

Żywność napędza wzrost cen

Przyczyną tego jest drugi rok suszy. Według wyliczeń GUS, ceny żywności wzrosły w lipcu o 6,8 proc. rok do roku, a w porównaniu z czerwcem o 0,3 proc., co także od lat się nie zdarzało.

Tych, którzy lubią jabłka czeka zły sezon. Zapłacą za nie jak za zboże. W tym roku susza i przymrozki spowodowały, że owoców będzie mniej o prawie jedną czwartą niż w roku ubiegłym - oszacował niedawno GUS. Pietruszka, marchewka, ogórki czy buraki - będzie ich o ok. 10 proc. mniej. To wszystko ma rzecz jasna wpływ na ceny, które mogą rosnąć także w szczycie sezonu.

Dobra wiadomość jest taka, że w piekarniach nie powinno zabraknąć chleba, a w sklepach mąki. Ale i tak padł rekord, bo wzrost cen żywności w lipcu był najwyższy - jak wyliczyli analitycy banku Credit Agricole - od maja 2011 roku.

I tak np. ceny warzyw wzrosły w lipcu o 32,4 proc. rok do roku po wzroście o 27,3 proc. w czerwcu. Drożeje też mięso - o 6,7 proc. w lipcu po wzroście o 6,0 proc. w czerwcu. To akurat efekt spadku produkcji wieprzowiny w Chinach, gdzie rozprzestrzenia się afrykański pomór świń.

Inflację każdy widzi z innej strony

GUS liczy inflację w ten sposób, że najpierw bada, na co gospodarstwa domowe wydają pieniądze. Wychodzi z tego statystyczna średnia - przęcietnie tyle na żywność, tyle na utrzymanie mieszkania, tyle na paliwa, a tyle na buty. Wszystkie wydatki konsumpcyjne ludzi składają się na tzw. koszyk inflacyjny. W tym koszyku są i żywność i wydatki mieszkaniowe i na kulturę i na transport. W zależności od tego, ile przeciętnie wydajemy na daną kategorię, ustalana jest dla niej tzw. "waga".

W koszyku inflacyjnym żywność stanowi zaledwie 24,89 proc. jego całkowitego składu. Ale jak już powiedzieliśmy - dotyczy to "przeciętnego" gospodarstwa domowego. Wiadomo, że ktoś, kto zarabia krocie, nawet gdyby się opychał homarami, wydawałby na żywność znikomą część swoich dochodów. Drożejąca niebotycznie pietruszka czy ziemniaki - to dla niego żaden problem - galopada cen musiałaby być naprawdę potężna, żeby ją odczuł.

Ale nasze społeczeństwo nie składa się jeszcze z samych bogaczy. Są też zwykli zjadacze kartofli i dla nich wzrost cen ziemniaków czy mąki to dramat, bo na żywność wydają nawet 80 proc. swoich dochodów (im uboższe gospodarstwo domowe, tym więcej). Dla nich wzrost cen żywności może być szokiem.

W lipcu NBP ogłosił jak co kwartał "Raport o inflacji", a w nim projekcję kształtowania się cen konsumpcyjnych na kilka najbliższych kwartałów przy założeniu, że nie zmieni utrzymywanych teraz na najniższym w historii poziomie stóp procentowych. Dodajmy uczciwie - projekcja była sporządzona w oparciu o dane, jakie były znane do 18 czerwca, czyli o inflacji w maju. Wtedy jeszcze nie pokazała tak bardzo pazurów.

Z projekcji wynika, że inflacja w Polsce dopiero w drugiej połowie tego roku może przekroczyć cel inflacyjny NBP, czyli 2,5 proc., a pod koniec roku przebije 3 proc., ale nie będzie wyższa niż 3,5 proc., co stanowi górną granicę celu. A skoro ceny nie mają wzrosnąć za bardzo, to Rada Polityki Pieniężnej nie ma powodu, żeby podnosić stopy procentowe.

Co więcej - jak podał NBP w projekcji - po wzroście pod koniec tego roku nieco powyżej 3 proc. ceny już nie będą tak szybko rosły i przed końcem 2021 roku ich tempo powinno obniżyć się znowu poniżej 2,5 proc.

"(...) inflacja CPI w horyzoncie projekcji przyśpieszy, pozostając jednak w przedziale odchyleń od celu inflacyjnego" - napisał NBP w ostatniej projekcji.

Analitycy podwyższają prognozy

Większość z nich sądzi, że "pęknie" nie tylko 3,5 proc., ale nawet 4 proc. Pytanie tylko - kiedy? Analityk z dużego banku mówi Interii, że spodziewa się wyskoku "znacznie powyżej 4 proc." jeszcze przed końcem tego roku. Analitycy PKO BP przewidują, że wzrost cen podskoczy do 4,2 proc. w I kwartale przyszłego roku.

To może być szok, bo rocznego wzrostu cen powyżej 4 proc. nie odczuwaliśmy od czerwca 2012 roku. Czy po kilku latach niskiej inflacji, a nawet ponad dwuletnich spadkach cen jesteśmy na to gotowi?

Kiedy inflacja rośnie, a zwłaszcza wtedy, gdy rośnie tzw. inflacja bazowa, co także teraz się już dzieje, bank centralny powinien podnieść stopy procentowe, żeby ją poskromić - mówi teoria. Ale coraz lepiej widać, że Rada Polityki Pieniężnej znalazła się w pułapce. Bardzo trudno byłoby jej podnieść stopy procentowe, kiedy z powodu osłabienia gospodarki na świecie banki centralne łagodzą politykę pieniężną. NBP popłynąłby zupełnie "pod prąd". Dodajmy zresztą, że - zgodnie ze sztuką - żeby zapobiec aktualnemu wzrostowi cen powinien był podnieść stopy już rok temu. Na przykład wtedy, gdy widać było, że szaleje konsumpcja zasilana socjalnymi transferami. Za tę radość możemy teraz płacić.

Jest drugi powód, dla którego naszym bankierom centralnym zadrżałyby ręce zanim zagłosowaliby za podwyżką stóp. Tempo wzrostu PKB, które w II kwartale okazało się nieco słabsze od oczekiwań i obniżyło do 4,4 proc. z 4,7 proc. w I kwartale. A wszystkie prognozy mówią, że gospodarka dalej będzie się kręcić, ale coraz wolniej.

Po kryzysie Polska przez wiele lat "importowała" najpierw inflację, a potem deflację ze strefy euro, z która jesteśmy najbardziej związani gospodarczo. Teraz widać, że dorobiliśmy się własnej, rodzimej i suwerennej inflacji, bo i w Europie i na świecie wzrost cen raczej nie przyspiesza. Jak długo wysoka inflacja z nami pozostanie? Może nawet z rok. Ale może być jeszcze gorzej. Możemy mieć wysoką inflację i równocześnie gospodarka może coraz wolniej rosnąć.

Jacek Ramotowski

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »