Podatek importowy drogą do kryzysu finansowego
Na pytanie o możliwość wprowadzenia podatku importowego, większość działaczy gospodarczych praktycznie wszystkich ugrupowań politycznych, przygotowujących się do bliskich już wyborów parlamentarnych, nabiera wody w usta.
Pomysł, sformułowany przed kilkoma tygodniami, w trybie przyspieszonym staje się sierotą - nikt nie chce się do niego przyznać. To znaczy, niezależnie do strony sceny politycznej, wszyscy twierdzą, że raczej nie należy go wprowadzać - chociaż skala ewentualnych wpływów kusi. Przypomnijmy, że w momencie sformułowania tej idei mówiono o możliwych wpływach z tego tytułu na poziomie nieco ponad 10 mld złotych. Skąd wzięła się ta liczba? Nie jest ona wynikiem jakichś żmudnych i skomplikowanych wyliczeń i szacunków, złożonych prognoz, tylko... Łączny import do naszego kraju, wyrażony w złotówkach, po obecnie obowiązującym kursie, to około 210 -220 mld złotych. Przy 5 proc. stawce podatku daje to wpływy na poziomie 10,5 - 11,0 mld złotych. Ot cały skomplikowany rachunek. Margines błędu jaki tu występuje jest praktycznie niemożliwy do oszacowania - każda wielkość jest dopuszczalna. Ale rozprawmy się już z tymi liczbami do końca.
Przez wiele lat obserwowałem interesującą rozgrywkę pomiędzy naszymi władzami fiskalnymi a rodakami zapatrzonymi w produkty zachodniego przemysłu motoryzacyjnego. Trudno im było mieć za złe, że woleli nawet pięcioletniego Opla czy Forda od nowego wytworu naszej myśli technicznej z Żerania. Wtedy oczywiście nie mówiło się o ochronie naszego rynku wewnętrznego, bo ten praktycznie nie istniał, nie było więc czego bronić. Ale budżet zawsze miał swoje potrzeby i zawsze było w nim za mało pieniędzy. Więc... zmyślny minister finansów i jego doradcy kombinowali tak: jeżeli do Polski, zwolennicy zachodnich marek sprowadzają, powiedzmy osiemdziesiąt tysięcy samochodów rocznie i płacą od nich podatek, to jak podwoimy stawkę podatku - będziemy mieli dwukrotnie większe wpływy. Starczy i dla nauczycieli, i jeszcze trochę dla nas zostanie. I jak pomyśleli - tak zrobili. Nie przewidzieli tylko, że w następstwie podwyższonego podatku import samochodów do Polski spadnie w roku następnym z osiemdziesięciu do ośmiu tysięcy sztuk. W efekcie wpływy podatkowe z tego tytułu, miast wzrosnąć dwukrotnie - spadły pięciokrotnie. I nie starczyło dla nikogo.
Przez następne dwa, trzy lata, na skutek m.in. inflacji, ludzie przyzwyczajali się do podwyższonego podatku i import samochodów rósł tak, że po około czterech latach znowu osiągał poziom rzeczonych osiemdziesięciu tysięcy. I... I cykl rozpoczynał się od nowa. Bo już był nowy minister, nowi doradcy, a pamięć ludzka jest przecież zawodna. Tylko:
- to, że w następnym roku po podwyżce stawek podatku wpływy budżetu z tego tytułu były pięciokrotnie niższe niż przed podwyżką nie przewracało budżetu, bo praktycznie taka kategoria ekonomiczna nie miała w tamtych czasach żadnego znaczenia
- to, że prywatny import samochodów zamierał na dwa, trzy lata oznaczał tylko, ze entuzjaści zachodnich marek jeździli polskimi samochodami lub autobusami i tramwajami
Czy stać nas na taki sam eksperyment teraz, kiedy dotyczy to już całej gospodarki? Wpływy do budżetu owszem, byłyby. I zapewne nawet nie spadły by one tak drastycznie w roku następnym, bo import jest zwyczajnie niezbędny w wielu dziedzinach i nie da się go wyeliminować. Ale, trzeba pamiętać, że:
- narazimy się na retorsje ze strony innych krajów
- nastąpi automatyczny wzrost cen towarów importowanych o około 7 proc.
- wystąpi automatyczny impuls inflacyjny związane ze wzrostem cen zaopatrzeniowych
- wrosną koszty produkcji eksportowej
- spadnie rentowność eksportu, co wymusi rezygnację z eksportu przez wiele przedsiębiorstw
- na trwałe wzrośnie deficyt obrotów bieżących.
A wtedy znowu będzie trzeba wprowadzić kolejny podatek importowy i kryzys finansowy stanie się faktem.