Ludwik Sobolewski: Władza zawsze wygrywa?
Rozstania i rozwody, czyli sprawy prywatne między zwykłymi ludźmi. Rozgrywają się w związkach, w domach, na salach sądowych. Jeśli przedostają się do przestrzeni publicznej, to znaczy że nie mamy do czynienia ze sprawami zwykłych ludzi, lecz z perypetiami osób publicznych.
Te rezonujące w mediach nie ograniczają się zaś do takich relacji, które nazywamy mianem romantycznych czy "związkowych". Nie wchodząc w analizę, na czym te "związkowe" się opierają, bo mogą przecież na uczuciach czystych, mogą na uczuciu pomieszanym z interesem albo na czystym interesie. Nigdy nie wiadomo do końca, o co tam chodzi.
Ostatnio rozwodzą się także ci, którzy wcale ze sobą nie byli w sensie bycia "razem", czyli tym związkowym (mam jakąś trudność w klasyfikowaniu w tej dziedzinie, odkąd mówienie o związkach - małżeńskich czy partnerskich - między kobietą a mężczyzną czy między osobami tej samej płci stało się nieścisłe, bo przecież istnieje podobno wiele płci, a więc zapewne możliwe są związki, że tak powiem, krzyżowe).
Weźmy polską politykę. Tu rozwodów należących do tej drugiej kategorii mieliśmy co niemiara. W mojej pamięci za archetyp służy rozejście się Donalda Tuska z Janem Marią Rokitą. Kiedy to było? Już prawie dwadzieścia lat temu. Ale to się zaczęło wcześniej, na przykład z Wałęsą i Kaczyńskim. A może należałoby przywołać "wojnę na górze" Lecha Wałęsy, odbieranie Michnikowi znaczka Solidarności i tak dalej.
Gdyby tak zważyć jakimś dobrym instrumentem, ile ważyły w historii polskiej demokracji spektakularne rozwody i rozstania, a ile przypadki harmonijnej współpracy, to nie mam pewności, jaki byłby rezultat tego ważenia. I może zobaczylibyśmy nawet jakąś wielce historyczną logikę w tym, że kłótnie miały o wiele większą siłę sprawczą niż pozytywistyczne współdziałanie, skoro na samym początku był rozwód największy, czyli rozwód z PRL-em?
Zastanawiam się też, czy postępująca konwergencja świata wielkiej polityki i wielkiego biznesu nie stoi za tym, że pomiędzy nimi też dochodzi do spektakularnych rozwodów? Wiadomo, że od razu myśli się o bromance Trumpa i Muska. Tam wahadło przekręciło się na drugą stronę nagle i ze zdumiewającą prędkością. Ale gdyby dobrze poszukać, to takich przykładów znalazłoby się więcej. Chińscy przywódcy skazali w pewnym momencie na ostracyzm paru chińskich oligarchów, wcześniej hołubionych, a w każdym razie akceptowanych przez władzę. Należał do tego grona Jack Ma, założyciel wielkiej platformy e-commerce Alibaba. Popełnił błąd, bo coś tam krytycznego powiedział, bodaj o tym, jak działa regulator chińskiego rynku kapitałowego. Potem Jack Ma się ukorzył, przestał publicznie opowiadać o tym, o czym nie powinien, i partia przywróciła go do łask.
Na kanwie tych różnych historii, najpierw o wielkiej przyjaźni, a potem o wielkim zderzeniu się polityki i biznesu można chyba wyprowadzić wniosek: politycy, nawet wszyscy razem wzięci, mogą być znacznie mniej zamożni niż jakiś biznesmen, ale w starciu z nimi ten biznesmen nie ma szans.
Właściwie to istnieje jedna metoda zapewniająca biznesmenowi bezpieczeństwo, to znaczy zostać samemu bardzo ważnym politykiem. Przychodzi tu na myśl Silvio Berlusconi oraz, dlaczego by nie, Donald Trump (o ile jeszcze nie przy pierwszym wyborze, to przy drugim już z pewnością).
Ta przewaga polityka nad biznesem jest niedobra, bo sprawia, w jakiejś tam koincydencji różnych czynników, że biznes, najzupełniej prywatny, w swoich decyzjach, wypowiedziach, działaniach liczy się, mniej lub bardziej podświadomie, z tym co na daną rzecz może powiedzieć WŁADZA.
Dlatego jestem ciekaw, jak zakończy się inny rozwód, a mianowicie rozwód Roberta Lewandowskiego z kadrą, będący w istocie rzeczy rozwodem Lewego z Probierzem i PZPN-em. Lewandowski osiągnął w piłce tyle, i ma tak głębokie rozumienie tego, od czego zależy sukces w tym sporcie, że Probierz i PZPN mogliby za nim teczki nosić (co najwyżej). Czyli z jednej strony mamy fachowca w wymiarze globalnym, a z drugiej strony człowieka, którego życiowym osiągnięciem było, jeśli dobrze pamiętam, mistrzostwo czy wicemistrzostwo (nie chce mi się nawet tego sprawdzać), z Jagiellonią Białystok (z całym szacunkiem do klubu). Problem jednak polega na tym, że to właśnie Probierz oraz PZPN mają władzę. Ci z atrybutami władzy niczego nie osiągnęli i nic nie znaczą, podczas gdy nazwisko Lewandowskiego znają nawet w mauretańskich czy indonezyjskich wioskach - ale co z tego.
Lewy zapewne to przegra. Ale jeśli trafna jest teoria, że w polskiej rzeczywistości to właśnie konflikty i rozwody są motorem zmiany i rozwoju (bo inaczej nie potrafimy, Polska nie jest Szwajcarią i nigdy nie będzie), to bardzo dobrze się stało, że Robert odciął się od tej popeliny. Może wreszcie kiedyś, dzięki takim zachowaniom, "dobro reprezentacji" zwycięży. Oby było ich więcej.
Ludwik Sobolewski, ekspert rynków kapitałowych, doradca przedsiębiorstw, adwokat, autor, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie.
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.