Bruksela: Trudny kompromis ws. delegowania pracowników
Rada Unii Europejskiej przyjęła stanowisko ws. pracowników delegowanych przy sprzeciwie m.in. Polski i Węgier. Polska chciała, żeby dyrektywa nie odnosiła się bezpośrednio do transportu, jednak nie znalazło się to ostatecznie w propozycji Rady. Dla Polski delegowanie pracowników to sprawa kluczowa, bo wysyła ona najwięcej osób do pracy za granicę w całej Wspólnocie. Zgodnie z przyjętym stanowiskiem, państwa członkowskie będą miały trzy lata na wdrożenie nowych przepisów od momentu, gdy zaczną obowiązywać, a firmy będą mieć 4 lata na dostosowanie się od nich. Okres delegowania ustalono na 12 miesięcy, przy czym będzie można wystąpić w określonych przypadkach o dodatkowe 6 miesięcy.
W Luksemburgu wczoraj odbyło się posiedzenie Rady UE z udziałem ministrów krajów członkowskich ds. zatrudnienia i pracy poświęcone nowelizacji dyrektywy o pracownikach delegowanych. Państwa UE próbowały znaleźć kompromis w sprawie jej zapisów przez kilkanaście godzin. Ostatecznie dokumentu nie poparły Polska, Węgry, Litwa i Łotwa. Od głosu wstrzymały się Wielka Brytania, Irlandia i Chorwacja.
Szefowa MRPiPS Elżbieta Rafalska powiedziała wczoraj , że w negocjacjach między państwami członkowskimi UE Polsce nie udało się osiągnąć kompromisu w takim wymiarze, jakiego oczekiwaliśmy. "Głosowaliśmy przeciwko przyjęciu tej dyrektywy" - zapowiedziała. Dodała, że Polska nie była osamotniona. "Podobnie jak my głosowały Węgry, Chorwacja, Łotwa, Wielka Brytania, Litwa i Irlandia; czyli kraje, które zagłosowały przeciwko albo wstrzymały się od głosu. Negocjacje były trudne" - powiedziała.
Podkreśliła, że dla Polski punktem wyjścia dla przyjęcia i zaakceptowania kompromisu były zmiany, które dotyczyły transportu międzynarodowego, łącznie z kabotażem. W tym przypadku - jak powiedziała - niestety nie udało się osiągnąć postępu. Rada UE zdecydowała, że techniczne szczegóły dot. transportu drogowego znajdą się w kolejnych dyrektywach.
Rafalska dodała, że usunięto też zapis dot. przewidywanego okresu delegowania. "Pierwotna propozycja Komisji Europejskiej zakładała, że o ile przed rozpoczęciem delegowania było wiadomo, że ono ma trwać nie dłużej niż 18 miesięcy od pierwszego dnia delegowania, stosować się miało do takiego pracownika w całości prawo pracy państwa przyjmującego. Usunięcie słowa +przewidywane+ oznacza, że w każdej sytuacji przepisy prawa pracy przyjmującego znajdą zastosowanie dopiero po upływie 18 miesięcy" - powiedziała.
Polska minister wyraziła żal, że nie udało się przeforsować zapisu, które umożliwiał niewliczanie tzw. krótkich delegowań do okresu delegowania. Wskazała też na rozwiązania pozytywne. "Z punktu widzenia Polski to, co jest korzystne w przyjętej i poprawionej jednak dyrektywie (...), to wprowadzenie przepisu dot. 4-letniego okresu przejściowego. Jest to stosunkowo długi okres, który da czas przedsiębiorcom na to, by mogli zapoznać się z nowymi przepisami i stosować te nowe rozwiązanie" - zapowiedziała Rafalska dziennikarzom.
Dodała, że utrzymano też zasadę, zgodnie z którą koszty zakwaterowania, wyżywienia i transportu wypłacane są zgodnie z przepisami państwa wysyłającego. "Były też propozycje, żeby było to zgodnie z kosztami państwa przyjmującego, więc uważamy, że to dla naszych firm jest korzystne rozwiązanie" - powiedziała.
Zaznaczyła, że dla Polski korzystne jest też usuniecie przepisów dot. podwykonawstwa oraz wprowadzenie przepisu dot. złagodzenia odpowiedzialności pracodawcy w przypadku, gdy zastosował się do błędnej, niekompletnej informacji dot. wynagrodzenia lub innych elementów zatrudnienia, które został opublikowane na jednej stronie internetowej danego kraju.
- Jestem zawiedziona, że Grupie Wyszehradzkiej nie udało się utrzymać jedności i wypracować wspólne stanowisko, które pokazałoby wspólnotę naszych działań - powiedziała Rafalska komentując fakt, że Polska i Węgry opowiedziały się przeciwko dyrektywie o pracownikach delegowanych, a Czechy i Słowacja ją poparły.
- Takie sytuacje już mnie bardzo nie zaskakują - oświadczyła. "Biorę to pod uwagę, że problem delegowania pracowników w największym stopniu dotyczy nas i polskich firm transportowych, ale też wyraźnie mówiliśmy, że dzisiaj bój nie dotyczył tylko polskich przedsiębiorców, tylko tak naprawdę swobody świadczenia usług i konkurencyjności wszystkich transportowych, unijnych firm, które stracą na konkurencyjności" - powiedziała dziennikarzom.
Rafalska była pytana podczas konferencji prasowej, czy kraje, które były po drugiej stronie barykady, jak np. Francja zdecydowały się podczas negocjacji na jakieś ustępstwa.
- Nie widziałam zbyt wielkiej woli ustępstw ze strony Francji. Oczywiście w przypadku długoterminowego delegowania Francja proponowała 12 miesięcy - skończyło się na okresie dłuższym, bo 18 miesięcy. Wysuwano tutaj argument, że przeciętne delegowanie odnosi się do 4-miesiecznego okresu - powiedziała. Dodała, że udało się też uzyskać dla dyrektywy 4-letni okres przejściowy.
Zaznaczyła, że kluczową sprawą była kwestia transportu w odniesieniu do dyrektywy. - Tego kompromisu w zakresie transportu w żadnym zakresie nie osiągnięto. Myślę, że tam była ta postawa nieustępliwości, a pozostawiono duży obszar do negocjacji w pozostałych dziedzinach - zapowiedziała.
Kluczową kwestią poniedziałkowego posiedzenia Rady Ministrów UE było znalezienie kompromisu ws. dyrektywy, której nie aprobowały niektóre kraje, m.in. Polska. Spodziewano się, że zostanie przyjęte tzw. podejście ogólne, co oznaczałoby, że Rada UE miałaby mandat do negocjacji z Parlamentem Europejskim i Komisją Europejską w sprawie nowych przepisów.
Kością niezgody była kwestia ograniczenia okresu delegowania pracowników. Według propozycji Brukseli po okresie delegowania pracownik musiałby zostać objęty wszystkimi przepisami dotyczącymi praw socjalnych państwa przyjmującego.
Obecne przepisy wymagają, by pracownik delegowany otrzymywał przynajmniej pensję minimalną kraju przyjmującego, ale wszystkie składki socjalne odprowadzał w państwie, które go wysyła. Propozycja zmiany przepisów w tej sprawie przewiduje wypłatę takiego samego wynagrodzenia jak w przypadku pracownika lokalnego. Propozycję tę przedstawiła KE w marcu 2016 roku. Jest ona niekorzystna z punktu widzenia gospodarczych interesów Polski, która deleguje najwięcej pracowników do innych państw unijnych.
Obecne przepisy wymagają, by pracownik delegowany otrzymywał przynajmniej pensję minimalną kraju przyjmującego, ale wszystkie składki socjalne odprowadzał w państwie, które go wysyła. Propozycja zmiany przepisów w tej sprawie przewiduje wypłatę takiego samego wynagrodzenia jak w przypadku pracownika lokalnego (z wszystkimi przysługującymi mu dodatkami branżowymi).
Po dwóch latach, gdy okres delegowania wygaśnie, do pracownika miałyby mieć zastosowanie wszystkie przepisy kraju przyjmującego (łącznie z koniecznością płacenia składek na ubezpieczenie społeczne).
Dyrektywa o pracownikach delegowanych będzie miała niewielki wpływ na ich pensje. Ma jednak polityczne znaczenie dla Zachodu i może być problemem dla sektora transportu w UE, jeśli przepisy obejmą tę branżę - uważa Zsolt Darvas z think tanku Bruegel w Brukseli.
W narracji europejskich krajów, które są zwolennikami nowelizacji dyrektywy (przede wszystkim Francji), a także Komisji Europejskiej dominuje argument równości społecznej i "takiej samej płacy za taką samą pracę". Darvas zwraca jednak uwagę, że w żadnym kraju UE pracownicy, którzy wykonują tę samą pracę, nie otrzymują tego samego wynagrodzenia. Często ta płaca różni się nawet znacznie, a wpływ na to ma doświadczenie, produktywność czy osiągane zyski dla firmy. Pracownicy są więc delegowani na rynek, na którym z założenia nie ma równości.
- Myślę, że nowelizacja ma przede wszystkim znaczenie polityczne. W niektórych państwach członkowskich - mogę wymienić Belgię, Francję i Holandię - jest bardzo silne negatywne wewnętrzne postrzeganie imigrantów. Te kraje nie za bardzo mogą cokolwiek zrobić z regularną imigracją, ponieważ swobodny przepływ osób to jedna z fundamentalnych wartości UE. Nowelizując dyrektywę o pracownikach delegowanych, te kraje chcą sprawić, że ta imigracja będzie trochę trudniejsza - powiedział PAP ekspert.
Uważa on, że choć dyrektywa nie będzie działać tak, jak się zakłada, kraje Zachodu będą mogły przedstawić na użytek opinii publicznej, że osiągnęły sukces.
Obecne przepisy wymagają, by pracownik delegowany otrzymywał przynajmniej pensję minimalną kraju przyjmującego, ale wszystkie składki socjalne odprowadzał w państwie, które go wysyła. Propozycja zmiany przepisów w tej sprawie przewiduje wypłatę takiego samego wynagrodzenia jak w przypadku pracownika lokalnego (z wszystkimi przysługującymi mu dodatkami branżowymi). Po dwóch latach, gdy okres delegowania wygaśnie, do pracownika miałyby mieć zastosowanie wszystkie przepisy kraju przyjmującego (łącznie z koniecznością płacenia składek na ubezpieczenie społeczne).
Darvas podkreśla, że planowana nowelizacja nie przewiduje, że pracownik będzie musiał otrzymywać np. pensję identyczną, jak średnia płaca w sektorze, w którym pracuje. Zakłada jednak, że delegowany pracownik będzie musiał podlegać przepisom dotyczącym wynagrodzenia kraju, do którego przyjechał pracować. W praktyce, gdy pracownicy w danym kraju ustawowo muszą otrzymywać dodatek na święta, taki dodatek będzie też przysługiwał pracownikowi delegowanemu.
To - jego zdaniem - wcale nie oznacza, że nowelizacja spowoduje wzrost płac większości pracowników delegowanych. Większość z nich, jak podkreśla, zarabia obecnie powyżej pensji minimalnej. Jeśli nowa dyrektywa narzuci pracodawcy obowiązek wypłaty dodatku na święta, może on po prostu obniżyć miesięczne wynagrodzenie, a w efekcie pracownik będzie otrzymywał do ręki te same pieniądze. Zdaniem eksperta jedynie mała grupa pracowników - którzy zarabiają minimalną pensję - zyska na zmianach.
Kością niezgody pomiędzy państwami w projekcie dyrektywy jest cały czas kwestia ograniczenia okresu delegowania pracowników. Według unijnych propozycji po okresie delegowania pracownik musiałby zostać objęty wszystkimi przepisami dotyczącymi praw socjalnych państwa przyjmującego. Pierwotna propozycja Komisji Europejskiej mówiła o 24 miesiącach. Część państw UE chce jednak, żeby ten okres był krótszy. Francja cały czas optuje za okresem 12 miesięcy.
Darvas podkreśla, że nie zostało do końca wyjaśnione, czy 24-miesięczny okres ma dotyczyć pracownika, czy stanowiska pracy delegowanego. W pierwszym przypadku - jak mówi - dyrektywa będzie miała niewielki wpływ, ponieważ średni czas delegowania w UE wynosi 98 dni. Inaczej wygląda sytuacja w przypadku, gdy ten okres będzie dotyczył stanowiska.
Przykładowo, na dane stanowisko jeden po drugim delegowanych jest 5 pracowników, każdy z nich na 6 miesięcy. W tym przypadku piąty delegowany będzie podlegał przepisom kraju przyjmującego. Projekt nowelizacji jednak - jak podkreśla Darvas - przewiduje, że okres delegowania będzie można przedłużyć, jeśli firma będzie potrzebowała więcej czasu na realizację usługi.
Najwięcej kontrowersji budzi kwestia, czy przepisy nowej dyrektywy mają dotyczyć także pracowników sektora transportu drogowego. Takim propozycjom sprzeciwia się m.in. Polska, która ma dużo firm transportowych prowadzących działalność na rynku UE.
W tym przypadku ekspert widzi niebezpieczeństwo. "Przykładowo kierowca ciężarówki może prowadzić przez kilka krajów europejskich, spędzając minimalny wymagany czas za kierownicą w wielu krajach, aby lokalne przepisy prawa pracy miały wobec niego zastosowanie. Stosowanie prawa pracy kilku państw do jednego kierowcy ciężarówki w ramach jednej podróży byłoby wbrew zdrowemu rozsądkowi i pociągałoby za sobą ogromne obciążenia administracyjne" - tłumaczy.
Według badań, na które powołuje się Bruegel, liczba pracowników delegowanych w UE jest niewielka - stanowią ok. 0,9 proc. ogółu pracowników. To też nie tylko ci, których firmy z krajów o niskich dochodach wysyłają do tych państw, w których pensje są wyższe, lecz również specjaliści, którzy pracują za granicą. Darvas ocenia, że w bogatych krajach UE pracownicy delegowani z innych krajów stanowią 0,1 proc. pracujących.
Jego zdaniem nowelizacja dyrektywy jest więc odwróceniem uwagi od rzeczywistych problemów europejskiego rynku pracy - pracujących "na czarno". Jak informuje, ich liczba jest wielokrotnie większa, niż pracowników delegowanych. Dostają oni niskie wynagrodzenia, nie mają zabezpieczeń socjalnych i są "zdani na łaskę" nieuczciwych pracodawców.