Czy Polska spełni warunki premiera do przyjęcia euro?
W debacie publicznej cyklicznie pojawiają się spekulacje i dyskusje dotyczące wejścia Polski do strefy euro. Premier Morawiecki zasugerował niedawno, że przyjęcie wspólnej waluty będzie rozważane, m.in. gdy zaobserwujemy istotny wzrost wydajności pracy w Polsce.
Na razie pod tym względem Polskę od innych krajów Unii Europejskiej dzieli przepaść. Z wyliczeń Michael/Ström Dom Maklerski wynika, że gdybyśmy osiągnęli wydajność pracy na poziomie średniej unijnej, nasze PKB wzrosłoby o 200 proc. przy takiej samej liczbie roboczogodzin.
Głównymi korzyściami, a zarazem ideami przyświecającymi wprowadzeniu wspólnej waluty jest ograniczenie kosztów transakcyjnych, zwiększenie integracji rynków finansowych oraz poprawa stabilności gospodarczej.
Natomiast z perspektywy kraju decydującego się na przyłączenie do strefy euro oznacza to rezygnację z suwerennej polityki monetarnej, która jest istotnym narzędziem wpływania na sytuacje gospodarczą.
W przypadku spowolnienia, gospodarka ma tendencję do dalszego pogłębiania spadków. Gdy obywatele zmniejszają swoje wydatki, zmniejsza się też sprzedaż w przedsiębiorstwach. Może to prowadzić do zmniejszania zatrudnienia i w efekcie obniżać siłę nabywczą obywateli.
Państwo dysponuje szeregiem instrumentów fiskalnych (jak zmiany podatków i wydatków państwa) i monetarnych (kształtowanie stóp procentowych) pozwalających na stymulowanie powrotu na ścieżkę wzrostu. Trzecim czynnikiem jest mechanizm kursów walutowych działający w dużej mierze samoczynnie - spadek wartości waluty sprawia, że ceny stają się bardziej atrakcyjne dla klientów zagranicznych i stymulują eksport.
Właśnie dewaluacja złotego wskazywana jest często jako istotny czynnik łagodzący wpływ ostatniego globalnego kryzysu finansowego na sytuację w Polsce.
Wprowadzenie wspólnej waluty eliminuje dwa z trzech wymienionych mechanizmów i ograniczyłoby elastyczność polskiej gospodarki w dostosowywaniu się do aktualnej sytuacji na świecie.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na obecną pozycję Włoch, które nadal w pełni nie odbudowały się po kryzysie 2008 r.
Brak możliwości skorzystania z instrumentów polityki monetarnej oraz zmian kursu walutowego w znacznym stopniu utrudnia rządowi włoskiemu stymulowanie gospodarki. EBC kreując politykę monetarną dla wszystkich krajów eurolandu o odmiennych sytuacjach gospodarczych i potrzebach, zmuszony był do korzystania z niekonwencjonalnych narzędzi jakim było kończone obecnie luzowanie ilościowe - czyli bezpośredni skup obligacji od banków komercyjnych (doprowadzający w efekcie do "pompowania" gotówki w gospodarkę). Gospodarka włoska w dużym stopniu uzależniła się od taniego pieniądza z Europy co doprowadziło do niezdrowej sytuacji gdzie wiele podmiotów określanych jest mianem "zombie" - czyli spółek w których koszt finansowania zewnętrznego konsumuje właściwie całość zysków.
Jak sytuacja wygląda w Polsce?
Odpowiadając na pytania dziennikarzy premier Morawiecki zasugerował niedawno, że przyjęcie wspólnej waluty będzie rozważane, gdy wynagrodzenia w Polsce osiągną 70-80 proc. wynagrodzeń w Niemczech i zaobserwujemy istotny wzrost wydajności pracy w Polsce.
Jest to bezpośrednie odniesienie do założeń konwergencji realnej - czyli strukturalnego podobieństwa gospodarki Polski do strefy euro oraz podobnego przebiegu cykli koniunkturalnych. Wspólna polityka monetarna będzie najbardziej skuteczna, gdy gospodarki wchodzące w skład unii walutowej będą miały zbieżne potrzeby w jej zakresie.
Do tego z kolei gospodarki członków unii powinny być możliwe najbardziej skonwergowane, aby wyeliminować ryzyko podejmowania decyzji monetarnych sprzecznych z interesem niektórych członków.
W traktacie z Maastricht sprecyzowano kryteria konwergencji nominalnej, które należy spełnić, aby móc przyjąć wspólną walutę.
Dotyczą one poziomów inflacji, stóp procentowych, stabilności kursu walutowego oraz deficytu budżetowego i długu publicznego.
Na chwilę obecną Polska nie spełnia wszystkich wymagań formalnych, jednakże spełnienie ich nie powinno to być problematyczne, gdyby taki cel został sobie postawiony przez rząd. Kryteria konwergencji realnej nie są natomiast precyzowane traktatami, a w założeniu konwergencja realna miałaby nastąpić już po przyjęciu wspólnej waluty.
Państwo członkowskie poprzez integrację walutową miałoby ułatwić sobie integrację gospodarczą i powodować przyspieszenie procesów konwergencji. Z wypowiedzi premiera wnioskować można, że intencją rządu jest osiągnięcie możliwie silnej konwergencji realnej przed przystąpieniem do unii walutowej.
Co za tym idzie zakładamy, że przy wskazywanych poziomach konwergencji, potencjalne korzyści wynikające z ograniczenia kosztów transakcyjnych i częściowego uniezależnienia transgranicznego biznesu polskich przedsiębiorstw od wahań kursów walutowych uważane są za wystarczająco duże aby zaakceptować ryzyko wynikające z czynników, o których pisaliśmy powyżej.
Przyjrzyjmy się zatem jak dużym wyzwaniem dla naszej gospodarki i rynku pracy będzie osiągnięcie poziomów wskazanych w wypowiedzi premiera. Skoncentrujemy się na wynagrodzeniach i produktywności pracy, jako że te kryteria pojawiły się w wypowiedzi. Pamiętajmy jednak, że konwergencja realna tyczy się głównie struktury gospodarki, której jedynie pochodną są wskazywane kryteria (aczkolwiek dość istotną). Nie wolno nam również zapominać, że decyzja o przyjęciu wspólnej waluty jest również decyzją polityczną, a nie tylko gospodarczą.
Jak więc wygląda produktywność pracy w Polsce na tle Europy?
Szacowana na podstawie danych Eurostatu wydajność pracy w Polsce jest na stosunkowo niskim poziomie - stanowi 34 proc. średniej dla Unii Europejskiej i 32 proc. wydajności niemieckiej w 2017 r. Mówiąc inaczej godzina pracy pracownika w Niemczech warta jest ponad 3 razy więcej niż godzina przepracowana w Polsce. Nawet Czesi są ok. 30 proc. bardziej wydajni od Polaków. Oczywiście nie oznacza to, że mamy złą organizację pracy, albo że stosunkowo mniej faktycznie pracujemy będąc w pracy. Głównej przyczyny tego stanu rzeczy dopatrywalibyśmy się w zaawansowaniu technologicznym oraz w wachlarzu produktów wytwarzanych przez daną gospodarkę.
Godzina poświęcona na wytworzenie luksusowego samochodu w końcowym rozrachunku będzie warta więcej niż poświęcona na wydobycie węgla sprzedawanego po cenie zbliżonej do kosztu wydobycia. Automatyzacja i robotyzacja, która w naszym kraju nie jest tak powszechna jak w krajach Starej Unii również odgrywa istotną rolę - praca wykonana przez maszyny nie jest uwzględniania w czasie pracy pracowników, a jednocześnie jej wartość dodana wpływa na końcowy PKB wytworzony w kraju.
Aby uświadomić sobie skalę przepaści ujmijmy to inaczej - gdybyśmy osiągnęli wydajność pracy na poziomie średniej unijnej, nasze PKB wzrosłoby o 200 proc. przy takiej samej liczbie roboczogodzin przepracowanych w roku.
Wartość przepracowanej godziny, a wynagrodzenie za nią otrzymywane to odmienna kwestia.
Tutaj również odbiegamy od standardów unijnych.
Przeciętnie pracownik w Polsce w 2016 r. (ostatnie dostępne dane) otrzymał w postaci wynagrodzenia 49 proc. tego, ile finalnie była warta jego praca (czyli kompensacja wynosi 49 proc.). Dla porównania średnia w UE wynosi 65 proc. - na Węgrzech i w Czechach 53 proc., w Niemczech natomiast 74 proc..
Przyjrzyjmy się, jak dużego wzrostu gospodarczego musielibyśmy dokonać aby osiągnąć wskazywane 70-80 proc. niemieckiego wynagrodzenia (75 proc. na potrzeby obliczeń, czyli wzrost wynagrodzeń o ok. 270 proc.).
Przy obecnej kompensacji (49 proc.) oznaczałoby to wzrost PKB o 275 proc. Jeśli wynagrodzenia będą rosły szybciej niż PKB to, przy osiągnięciu średniej unijnej kompensacji (66 proc.), PKB powinno wzrosnąć o 180 proc. Gdyby kompensacja osiągnęła poziom niemiecki (74 proc.) "wystarczyłby" wzrost o 150 proc.
Nasze obliczenia nie biorą pod uwagę zmian demograficznych i inflacji. Zakładają ponadto, że pozostałe kraje europejskie utrzymują PKB na stałym poziomie, czyli wzrost następuje natychmiastowo. Biorąc pod uwagę, że równolegle pozostałe gospodarki europejskie również będą rosnąć, potrzebny wzrost będzie istotnie wyższy.
Pod względem zaangażowania w pracę mamy niewiele przestrzeni do poprawy w stosunku do krajów Europejskich.
Przeciętny Polak spędza w pracy 39,4 godziny tygodniowo, podczas gdy średnia w całej Unii wynosi 35,9 godzin. Słowacy, Czesi i Węgrzy spędzają od 38,4 do 38,9 godzin tygodniowo w pracy, a stawiani do porównania Niemcy jedynie 34,9 godzin. Nasz wskaźnik zatrudnienia (czyli ilu jest zatrudnionych ludzi w stosunku do populacji w wieku produkcyjnym 15-64 lata) dokładnie odzwierciedla średnią unijną - 66 proc.. Aczkolwiek u naszych sąsiadów aktywizacja jest wyższa - w Czechach ten odsetek wynosi 74 proc., w Niemczech natomiast 75 proc. We wspomnianych wcześniej Włoszech taki stosunek wynosi jedynie 58 proc.
Warto mieć na uwadze, że agregaty danych dla całej Europy są obarczone dużym marginesem błędu. Nie bierze się w nich pod uwagę szarej strefy, ani pracujących na własny rachunek, a ich proporcje mogą różnić się w zależności od kraju i uwarunkowań kulturowych.
Pozwalają jednak na dostrzeżenie ogólnego obrazu sytuacji gospodarczej danego kraju na tle innych - a ten obraz sugeruje, że pracujemy więcej, wytwarzamy mniej, a zarabiamy jeszcze mniej od średnich europejskich.
Biorąc pod uwagę gigantyczny wzrost gospodarczy potrzebny do osiągnięcia 70-80 proc. wynagrodzeń w gospodarce niemieckiej można na pytanie dziennikarzy odpowiedzieć następująco - nie zamierzamy wejść do strefy euro w dającej się przewidzieć przyszłości.
Nie oznacza to jednak, że ten moment nie nastąpi nigdy. Biorąc pod uwagę, że współpracujące gospodarki mają naturalną tendencję do konwergowania - rozwój w krajach mniej rozwiniętych jest szybszy od tych bardziej rozwiniętych, co widać w obecnym tempie rozwoju - PKB w 1 kw. 2018 r. wzrosło w Polsce o 5,1 proc. r/r, przy wzroście w Niemczech o 2,3 proc. Unia Europejska jest również aktywna w stymulowaniu procesów konwergencji poprzez systemy dotacji.
W idei UE kraj członkowski przyjmuje wspólną walutę zanim w pełni dokona się konwergencja realna, więc teoretycznie możemy przyjąć euro znacznie wcześniej niż dogonimy Zachód pod względem gospodarczym. Termin przyjęcia euro w znacznym stopniu będzie więc decyzją polityczną, a nie gospodarczą. Patrząc jednak na obecny moment cyklu koniunkturalnego, oraz na przestrzeń w PKB na mieszkańca, która dzieli nas od krajów starej unii, brak pośpiechu ze strony rządu nie jest niepokojący.
Michał Mordel, Starszy Analityk, Michael/Ström Dom Maklerski