Złotego nie warto zastępować wspólną walutą euro
Kombinacja wysokiej inflacji i zwiększonego poczucia niepewności (także związanego z wojną w Ukrainie) spowodowała renesans zainteresowania tematyką przystąpienia Polski do strefy euro.
Wyrazem tego jest szereg tekstów, które ukazały się ostatnio w prasie. Autorzy tekstów dopatrywali się korzyści, jakie miałyby wyniknąć z rezygnacji z waluty narodowej (i suwerennego banku centralnego). Osobiście nie podzielam powszechnego entuzjazmu dla rezygnacji ze złotego, czemu dawałem wyraz wielokrotnie. Poniżej raz jeszcze przypominam kilka faktów przemawiających za utrzymaniem własnej waluty.
Zastąpienie waluty narodowej przez euro nie gwarantuje wcale szybszego "doganiania" krajów wysokorozwiniętych. Polska funkcjonująca z własną walutą rośnie szybciej niż np. Słowacja i Słowenia, które przyjęły euro stosunkowo wcześnie po wstąpieniu do UE. Co więcej, Polska mocno poprawia swoją pozycję także wobec słabszych krajów oryginalnej strefy euro (są to t.zw. PIGS: Portugalia, Włochy, Grecja i Hiszpania, które systematycznie "tracą" w porównaniu np. z Niemcami). Ilustruje to wykres. Zwraca uwagę radykalne "obsunięcie się" Hiszpanii wobec Niemiec, a także nieregularność i niskie tempo postępu (w relacji do Niemiec) zarówno w Słowacji, jak i Słowenii. Zauważmy, że według Eurostatu Polska, startująca z niskiej pozycji względem Słowacji, już ją wyprzedziła.
Wbrew powszechnym narzekaniom na politykę fiskalną w Polsce (i nadziejom na jej "zdyscyplinowanie" po przyjęciu euro) dług publiczny w Polsce utrzymuje się w ryzach - i to pomimo polityki "rozdawnictwa". Tymczasem, pomimo różnorakich formalnych obostrzeń, dług ten przeżywa istną eksplozję w strefie euro. Dotyczy to także krajów, które "wstąpiły w związek z euro", nie mając problemu z długiem publicznym. Dług pojawił się z czasem - właśnie "w owym związku".
Dlaczego kraje strefy euro wykazują tak nadzwyczajną tendencję do gromadzenia długów publicznych - i to pomimo wszystkich tych traktatów i paktów mających przecież "dyscyplinować" ich finanse narodowe. I dlaczego ich wzrost gospodarczy jest anemiczny i nieregularny? Dotyczy to także Niemiec, które rosną szybciej niż PIGS, ale i tak całkiem wolno, dużo wolniej niż np. USA.
Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy
Dłuższe odpowiedzi na te pytania znaleźć można w literaturze fachowej, dostępnej (choć raczej słabo znanej) w kraju. Krótka odpowiedź: winna jest wspólna polityka pieniężna i wspólna waluta właśnie. "Ojcowie" wspólnej waluty lekkomyślnie zawierzyli doktrynie jednego uniwersalnego rozmiaru pasującego każdemu (one size fits all). Ale jedna i ta sama polityka pieniężna, jedna i ta sama stopa procentowa EBC, aplikowana do rozległego obszaru złożonego z krajów o bardzo różnych charakterystykach makroekonomicznych i strukturalnych nie może być efektywna. Prowadzi ona do destabilizujących i kosztownych nierównowag w poszczególnych krajach członkowskich, co w konsekwencji przelewa się na całą strefę euro. Ich skutkiem jest nie tylko anemiczny i niestabilny wzrost gospodarczy, ale także wymuszone tym faktem deficyty finansów publicznych. To, że w dłuższej perspektywie strefa euro okazała się strefą sekularnej stagnacji gospodarczej, w dodatku wstrząsanej periodycznymi kryzysami i recesjami, nie jest więc żadnym przypadkiem. Pozostając poza strefą euro Polska rośnie gospodarczo o wiele szybciej i o wiele "zdrowiej" niż kraje, które już dawno zrezygnowały z własnych walut. Własna "suwerenna" waluta okazuje się ważnym czynnikiem wzrostu i stabilności - nawet, gdy od czasu do czasu jej kurs wymienny względem euro zdaje się "wariować".
Czy wysoka obecnie inflacja w Polsce (12,4 proc. w kwietniu) może przemawiać za tezą, że byłaby ona niższa "w ramach" euro? To, że średnia stopa inflacji dla strefy euro wynosi obecnie 7,5 proc., niewiele mówi o inflacji w poszczególnych krajach eurolandu. A inflacja jest naprawdę wysoka w Estonii (19,8 proc.), na Litwie (16,8 proc.), Łotwie (13,2 proc) i Słowacji (10,9 proc.). Jest tez bardzo wysoka w niektórych "starych" krajach UE: Belgii i Holandii (odpowiednio 9,3 oraz 11,2 proc). Gdzie pewność, że w reżymie euro inflacja w Polsce nie byłaby jeszcze wyższa niż obecnie?
Orędownicy jak najrychlejszego przystąpienia do strefy euro należą też do zdecydowanych krytyków zbyt łagodnej (ich zdaniem) polityki NBP. Prześcigają się oni w żądaniach dalszej, szybkiej i radykalnej podwyżki stóp procentowych. Jednak gdyby Polska przyjęła euro, musieliby oni pogodzić się z zerowymi (a nawet nominalnie ujemnymi) urzędowymi stopami procentowymi dyktowanymi przez Europejski Bank Centralny!
Panika (krótkotrwała), jaka zaistniała na rynku walutowym po rosyjskiej inwazji na Ukrainę, ewidentnie udzieliła się też wielu komentatorom ekonomicznym, dziennikarzom i politykom. Postulują oni natychmiastowe podjęcie jakichś ekstraordynaryjnych starań o zastąpienie złotego wspólną walutą europejską. Zdają się oni sądzić, że Polska z własną walutą będzie bardziej narażona na rosyjską agresję niż Polska bez własnej waluty. Jest to przekonanie dość naiwne. Czy kraje bałtyckie są - z tytułu posiadania euro - mniej narażone niż Polska?
Leon Podkaminer, profesor ekonomii, doradca prezesa NBP
Autor jest doradcą prezesa NBP. Tekst wyraża opinie autora
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Zobacz również: