"Taniego mięsa już nie będzie". Producenci wieprzowiny ostrzegają
Produkcja wieprzowiny spada w całej Europie, bo jej opłacalność jest bardzo mała. Większa skala hodowli wcale nie oznacza tu niższych kosztów - podkreśla Grzegorz Turulski, hodowca, członek UPEMI (Unii Producentów i Pracodawców Przemysłu Mięsnego).
- W ciągu 5 lat liczba trzody chlewnej spadła w Polsce o ponad połowę
- Branżę dobija ASF i rosnące koszty produkcji
- Pogłowie świń w Polsce spadło poniżej 10 mln sztuk
- Taki poziom mieliśmy ostatnio w latach pięćdziesiątych
- Przez ostatnich 5 lat w Polsce zlikwidowano ponad połowę stad trzody chlewnej. Dwa główne powody to choroba ASF (afrykański pomór świń), która dramatycznie obniża sprzedaż i obciążenia finansowe, które spadły na hodowców i jeszcze pogorszyły, i tak niską opłacalność samej produkcji. Sam prowadzę gospodarstwo, bo się nie poddałem, więc mam informacje z pierwszej ręki - myślę że potrzebuję jeszcze 6 miesięcy by pokryć długi za rok ubiegły, gdy do każdego kilograma wieprzowiny musiałem dokładać 3 zł. W efekcie ci, którzy prowadzili mniejsze gospodarstwa, zlikwidowali je i znaleźli inną pracę - wyjaśnia Grzegorz Turulski.
- Dziś z ASF nic już więcej nie zrobimy. Była na to szansa w 2014 r., na początku epidemii, można było odgrodzić granicę wschodnią. Musimy nauczyć się z tym żyć - z bioasekuracją, kontrolą, badaniami itd. Dziś gospodarstwa, które utrzymały produkcję, korzystają ze wszystkich możliwych zabezpieczeń - podkreśla ekspert.
- Produkcja wieprzowiny spada w całej Europie, bo jej opłacalność jest na bardzo niskim poziomie. Polscy konsumenci powinni wiedzieć, że taniego mięsa już nie będzie, pochodziło ono właśnie od tych drobnych rolników i gospodarstwa rodzinnych. Nie zgadzam się z tym że większa produkcja obniża koszty. Duże hodowle to koszty dodatkowe, trzeba przecież zatrudnić ludzi i im płacić. Produkcja na dużą skalę wcale nie obniży cen żywności, podobnie jest np. z warzywami - gdy kilka lat temu było wielu drobnych producentów, warzywa były wszędzie i w dobrej cenie, dziś produkują je tylko ci najwięksi i ceny wcale nie spadają - podkreśla rozmówca Interii Biznes.
- W mojej hodowli mam prosięta z polskich gospodarstw. Zeszły rok branża przetrwała dzięki dużym dopłatom - zarówno tym, które rekompensowały utratę dochodów, jak i dopłatom do produkcji prosiąt. Mnie jedne i drugie ominęły - te pierwsze otrzymywali bowiem tylko producenci, którzy rezygnowali z hodowli lub obniżyli produkcję, gdy ja ją zwiększyłem, drugie - tylko dostawcy prosiąt - tłumaczy.
- Oczywiście odczuwamy wzrost kosztów energii, ale można je próbować obniżyć instalując turbiny wiatrowe czy fotowoltaikę. Największym kosztem pozostaje pasza. W ostatnich latach ceny zbóż bardzo się wahały, dlatego hodowcy musieli inwestować w zakup ziemi. Wykupywali mniejsze gospodarstwa, które likwidowały produkcję, by produkować zboże na własny użytek. Dziś 70 proc. hodowców rodzinnych jest pod tym względem samowystarczalnych. Spadła też liczba stad i zapotrzebowanie na paszę ze strony producentów drobiu, a to ze względu na ptasią grypę. Producenci zboża mają więc dodatkowy problem ze sprzedażą - wyjaśnia Grzegorz Turulski.
- Konsumenci zaczęli oszczędzać - kupują tylko tyle ile potrzebują, starają się nie marnować żywności. Dla tych hodowców, którzy utrzymali produkcję, perspektywy są dobre, po pokryciu wcześniejszych strat jest nawet szansa, że zaczną inwestować. Ale patrząc oczami konsumenta wygląda to inaczej - taniego mięsa już nie będzie, bo jego produkcja jest bardzo droga, dziś żeby produkować trzodę, trzeba być wręcz milionerem. Wstawienie 100 sztuk prosiąt, za które trzeba zapłacić po 500 zł to razem 50 tys. zł. Do tego pasza... Żeby wyprodukować 100 sztuk warchlaka muszę dziś zainwestować 80 tys. zł. A co dopiero gdy mówimy o 1000 czy 2000 sztuk, to są potężne pieniądze. Potężne ryzyko też. Produkujemy jednak dla konsumentów - to w jakiej kondycji finansowej będą oni, decyduje o tym, w jakiej będziemy my - podsumowuje rozmówca Interii Biznes.
Rozmawiał Wojciech Szeląg