Na początku listopada doszło w Urzędzie Kanclerskim w Berlinie do tzw. stalowego szczytu. Najważniejsi niemieccy politycy na czele z kanclerzem Merzem z CDU i ministrem finansów Larsem Klingbeilem z SPD spotkali się z najważniejszymi producentami stali oraz działającymi w branży związkami zawodowymi. Po co? Po to by wymyślić sposoby na wsparcie branży, na której wisi (pośrednio) nawet 5,5 miliona niemieckich miejsc pracy. Powtarzano przy tej okazji w kółko, że bez stali nie ma czołgów, torów kolejowych, turbin wiatrowych, stoczni ani przemysłu maszynowego. Bez stali nie da się wznosić domów, biur ani innych budynków użyteczności publicznej. Mówiąc krótko: także w XXI wieku stal pozostaje kluczową częścią krwiobiegu nowoczesnej gospodarki. Wbrew fantazjom ignorantów nie żyjemy w świecie bezstalowym opartym tylko o dobra niematerialne i bezdotykowe usługi.
Dramatyczna sytuacja przemysłu stalowego w Polsce. Jest gorzej niż u Niemców
Dlaczego pisze o spotkaniu w Berlinie? Bo wygląda na to, że nawet tam - w stolicy z której w ostatnich 20 latach wychodziło najwięcej impulsów do przestawiania Europy na tory klimatyzmu - decydenci doszli do punktu, w którym nie da się dłużej ukrywać, że zielona rewolucja zaczęła zjadać własne dzieci. Nawet Niemcy, ci właśnie, którzy mieli na zielonej transformacji wyjść najlepiej, widzą już gołym okiem, że sprawy nie idą w dobrym kierunku. Zaś branża stalowa została poprzez politykę klimatyczną UE wpędzona w bardzo poważny kryzys, z którego sama się nie wygrzebie. Odpowiedzią ma być jakiś rodzaj stalowej polityki przemysłowej ze strony rządu federalnego.
A w Polsce? U nas po takiej polityce ni widu, ni słychu. Tymczasem nasza sytuacja jest przecież dalece bardziej dramatyczna niż u Niemców. Wygaszanie naszej stali rozpoczęło się dużo wcześniej niż niemieckiej i przebiegało w minionych trzech dekadach dużo gwałtowniej. W efekcie produkcja z 15 mln ton przed upadkiem komuny spadła do dziś o połowę. A przecież zapotrzebowanie na stal bynajmniej nie wygasło. Przeciwnie. Polska gospodarka chce się rozwijać, produkować, budować i eksportować towary przetworzone (a więc takie, na których można najwięcej zarobić). A do tego wszystkiego potrzebujemy stali jako wkładu, bez którego większość procesów produkcyjnych po prostu obejść się nie może. Skąd więc bierzemy dziś naszą stal? Niestety z importu. I to aż w 80 procentach popyt na stal jest w Polsce zaspokajany surowcem kupowanym z zagranicy. Głównie z krajów Ameryki Łacińskiej oraz (co istotne!) także z Ukrainy.
Dzieje się tak dlatego, że rodzima produkcja jest droższa od importowanej. Ale dlaczego jest droga? Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by tę zagadkę bez pudła rozwiązać. Produkcja jednej tony stali w wielkim piecu oznacza emisję 2 ton CO2. Aby polska stalownia mogła ją wyprodukować, musi nabyć uprawnienia do emisji tych dwóch ton dwutlenku węgla. Zmusza nas do tego unijny system handlu emisjami ETS1, który obejmuje właśnie hutnictwo. ETS to oczywiście serce unijnej polityki klimatycznej, która ma wymuszać na unijnych gospodarkach dekarbonizację. Droga do dekarbonizacji wiedzie zaś przez obłożenie dodatkową daniną najbardziej emisyjnej części produkcji przemysłowej, czyli produkcji stali właśnie. W ten sposób unijna polityka klimatyczna zabija unijny przemysł stalowy. Efekt jest bowiem taki, że tona wyprodukowanej w Polsce stali już na dzień dobry jest o jakieś 150 euro droższa od surowca spoza Unii, którego producent nie musiał nigdy żadnych uprawnień do emisji CO2 wykupić. Taka to zagadka "nierentownej polskiej stali" - jak lubią powtarzać przeróżni ekonomiczni ignoranci oraz klimatyści.
Do tego dochodzi cena energii używanej do produkcji stali. Energia ta w wielu krajach - w Indiach albo w Brazylii - jest znacznie tańsza. A nieraz nawet subsydiowana - kraje te posiadają bowiem rządową politykę wspierania przemysłu stalowego stanowiącego ważną gałąź importu. Dodajmy do tego rachunku jeszcze takie elementy jak obniżenie ceł na import stali z Ukrainy do UE. To oczywiście część unijnego wsparcia dla walczącego z rosyjską inwazją sojusznika. Tylko w 2024 roku do Polski trafił ponad milion ton ukraińskiej stali. Kilka miesięcy temu to zawieszenie zostało przedłużone do roku 2028. A rząd Tuska tylko położył uszy po sobie.
Sytuacja coraz częściej mocno schizofreniczna
W efekcie polskie hutnictwo znajduje się pod coraz mocniejszą presją. Tylko od grudnia 2023 branża skurczyła się o 1200 miejsc pracy. Jeszcze w 2004 roku w hutnictwie pracowało w Polsce ok. 70 tysięcy zatrudnionych. Dziś zmierzamy w kierunku 30 tysięcy. Sytuacja jest coraz częściej mocno schizofreniczna. Huty w Częstochowie czy Dąbrowie Górniczej przeznaczyły w ostatnich latach olbrzymie sumy na inwestycje w unowocześnienie produkcji i uczynienie jej bardziej ekologiczną. Teraz ich pracownicy oraz kierownictwo muszą patrzeć, jak się je wygasza - bardzo często w sposób dosłowny poprzez wygaszenie pieców (jak ostatnio w Hucie Katowice) - po to tylko, by otworzyć się jeszcze mocniej na import surowca z krajów, gdzie wytwarza się go w warunkach dalece mniej czystych i nowoczesnych. Jednocześnie wiele mówi się o potrzebie budowy polskiej samowystarczalności zbrojeniowej. A przecież stal to także kluczowy element produkcji wojskowej. Realia polityki klimatycznej oraz brak ochrony celnej przed napływem surowca z Ukrainy czy Ameryki Południowej są jednak takie, że potencjał polskich hut nie jest na tym polu niemal wcale wykorzystywany. Istnieją teoretyczne plany - na przykład zamiar przejęcia Huty Częstochowa przez MON - ale z tych planów od wielu miesięcy nie wynika absolutnie nic.
Można by powiedzieć, że na polu polityki przemysłowej dewizą obecnego rządu stała się jakaś upiorna parafraza hasła "robimy, nie gadamy". W kwestii stali i hutnictwa ten rząd już nawet nie gada. O robieniu nawet nie wspominając.
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Śródtytuły pochodzą od redakcji














