Za ten papier płacono nawet 100 złotych!
Choć NFI nie budzą najlepszych skojarzeń i mało kto będzie je wspominał z sentymentem, warto zrozumieć, dlaczego Program Powszechnej Prywatyzacji zakończył się niepowodzeniem.
W tym roku minie dwadzieścia lat odkąd projekt ustawy o NFI (autorstwa m. in. obecnego polskiego komisarza Janusza Lewandowskiego) pierwszy raz trafił po obrady Sejmu. Ponieważ zaś pomysł wcześniej wysuwał jeszcze poprzedni rząd i nie powinno być kłopotów z jego przyjęciem przez parlament, wygląda na to, że ten rok jest ostatnim, w którym oglądamy fundusze w ich obecnej formie.
Skąd w ogóle wzięły się NFI i czy Program Powszechnej Prywatyzacji miał jakikolwiek sens?
Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista w obliczu padających z wielu stron oskarżeń NFI o marnotrawstwo czy wręcz rozkradanie państwowego mienia. Ocena tych instytucji musi jednak brać pod uwagę realia Polski początku lat 90-tych. Wbrew pozorom bowiem na pytanie jak najefektywniej i najuczciwiej pozbyć się państwowego majątku wcale nie ma prostej odpowiedzi.
Pierwsza odpowiedź, która się nasuwa to licytacja: majątek powinien trafić do tego inwestora, który najwięcej zapłaci. W zależności od wielkości firmy jej akcje powinny trafić na giełdę lub do inwestora branżowego. Taki model prywatyzacji, lansowany m. in. przez profesora Balcerowicza, ma niewątpliwe zalety - do minimum ogranicza matactwa, korupcję i czas w którym przedsiębiorstwo zmienia właściciela. Ma jednak wady, których popierający go osoby nie chciały często dostrzec.
Przede wszystkim trudno wskazać grupę docelową, do której kierowana była taka oferta prywatyzacyjna.
Tuż po końcu PRL bowiem trudno było znaleźć uczciwych ludzi dysponujących legalnie zgromadzonym majątkiem, który mógłby zostać wykorzystany na sfinansowanie zakupu udziałów w prywatyzowanym przedsiębiorstwie państwowym. Nie przebierając w słowach, kapitałem na początku transformacji dysponowali głownie członkowie partii, przestępcy, kombinatorzy i ludzie nieustannie łamiący (często bardzo głupie, ale jednak) prawo. Licytacja majątku państwowego spowodowałaby, że znaczna jego część trafiła by właśnie do takich osób. Inwestorzy zagraniczni zaś, choć nie brakowało im kapitału, nie byliby skłonni wiele zapłacić za deficytowe spółki, których specyfiki ani otoczenia dobrze nie rozumieli.
Taka inwestycja była dla nich bardzo dużym ryzykiem, za które żądali sowitej premii. W efekcie kupowali przedsiębiorstwa po cenie, która z perspektywy inwestora krajowego wydawała się skrajnie zaniżona.
Alternatywą dla prywatyzacji-licytacji było popularne w środowiskach ówczesnej prawicy powszechne uwłaszczenie. Chodziło o to, by akcje państwowych przedsiębiorstw zostały przekazane obywatelom. Idea była szczytna i nikt z nią raczej nie polemizował. Pojawiał się jednak problem, kto co ma dostać. Jedną z propozycji było przekazanie pracownikom własności zakładu, w którym pracowali. To jednak wywoływało zrozumiałe głosy, że nie byłoby to rozwiązanie sprawiedliwe ze względu na fakt, że jedni pracownicy otrzymaliby warte duże pieniądze akcje nieźle prosperujących firm, a innym przypadłby w udziale co najwyżej fragment masy upadłościowej. Drugim (równie niepożądanym) rozwiązaniem problemu uwłaszczenia byłoby przekazanie bardzo niewielkiej części państwowego przedsiębiorstwa każdemu obywatelowi. Uzyskane tą drogą nieprawdopodobne rozproszenie akcjonariatu przy braku rozwiniętego rynku kapitałowego, nie służyłoby jednak efektywności takiego rozwiązania.
Narodowe Fundusze inwestycyjne były pewnego rodzaju syntezą dwóch powyższych podejść do prywatyzacji. Koncepcja była wzorowana na przeżywających zaledwie dekadę wcześniej w USA okres ogromnego rozkwitu funduszach private equity. Warto przyjrzeć się, jak działa w Ameryce taki fundusz, gdyż pozwoli to w znacznym stopniu wyjaśnić, dlaczego NFI nie spełniły pokładanych w nich nadziei.
Private equity zakładane jest na zasadach bliższych spółce komandytowej niż akcyjnej. Jest to porozumienie dwóch klas inwestorów, spośród których jedna wykłada 99% kapitału, nie uczestniczy bezpośrednio w zarządzaniu aktywami, choć monitoruje wspólników, którzy dają pozostałe 1% i podejmują większość decyzji inwestycyjnych, zabierając 20% ewentualnych zysków. Te ostatnie są rezultatem zakupu podupadających przedsiębiorstw i sprzedaży ich po kilku latach jako prosperujących firm.
Spółka private equity jest zawiązywana określany czas, zwykle około 10 lat i dopiero po jej likwidacji następuje podział zysków. W międzyczasie zarządzający pobierają relatywnie niewielkie wynagrodzenie. Fundusz ma w swoim portfelu zwykle około kilkunastu spółek, które przeważnie w całości kontroluje. Choć private equity miało w swojej historii lepsze i gorsze momenty, to niewątpliwie koncepcja się sprawdziła i fundusze tego typu na stałe wpisały się w krajobraz amerykańskiego rynku kapitałowego.
Piętnaście NFI dostało we władanie 512 firm, z których 40% od początku programu przynosiło straty. Zarządy miały za zadanie zrestrukturyzować powierzone im spółki i stopniowo je sprzedawać przez giełdę lub wybranym inwestorom. Początkowo działalność funduszy planowano na 10 lat (do końca 2005 roku). Na tym jednak podobieństwa się kończą.
Przede wszystkim żaden fundusz nie kontrolował w całości jakiejkolwiek spółki. Każda miała w akcjonariacie jeden NFI wiodący, który posiadał 33% akcji oraz czternaście pozostałych funduszy, które posiadały po 1,93% udziałów. Do tego z jakiś względów 25% akcji wciąż miał, sprzyjający upolitycznieniu, Skarb Państwa, zaś 15% powierzono pracownikom firmy. Nic więc dziwnego, że zarządzający NFI nie chcieli być wynagradzani od wyników, skoro nie mieli pełnej kontroli nad powierzonymi spółkami. Na wynagrodzenia zarządów w ciągu pierwszych 5 lat istnienia (i największej aktywności) przeznaczone zostało około 10% wyjściowego majątku funduszy, które przez ten czas przynosiły swoim akcjonariuszom straty.
Początkowo był to Skarb Państwa, stopniowo jednak własność przechodziła w ręce osób, które zamieniły świadectwa udziałowe na akcje funduszy. Początkowo do jednego świadectwa, wartego na rynku około 100 zł, uprawniony był każdy dorosły Polak, jednak większość obywateli szybko upłynniła nabyty od państwa za 20 zł papier wartościowy. W rezultacie akcjonariat i tak był rozproszony, zdarzały się jednak grupy, które potrafiły przejąć kontrolę nad funduszem, nierzadko w celu dokonania przez zarząd działań niesprzyjających interesom reszty właścicieli.
Na słabe wyniki NFI złożyło się oprócz wymienionych czynników bardzo niesprzyjające otoczenie. Zła koniunktura na światowym rynku stali spowodowała na przykład, że większość z hut, które weszły do programu nie doczekała lepszych czasów. Jeszcze gorzej miały (bardzo liczne) firmy związane z koleją. Niechęć rządów do restrukturyzacji i prywatyzacji PKP spowodowała, że masowo bankrutowały przedsiębiorstwa naprawy torów i wagonów.
NFI były przedsięwzięciem, który nosiło w sobie wiele konstrukcyjnych wad. Przede wszystkim chyba było jednak projektem zbyt ambitnym jak na ówczesny poziom rozwoju instytucjonalnego polskiej gospodarki. Brak doświadczenia z rynkiem kapitałowym i koniecznym dla jego sprawnego funkcjonowania nadzorem korporacyjnym spowodował, że skomplikowana struktura sprzyjała wyprowadzaniu majątku z NFI. Skalę nadużyć można by znacznie ograniczyć opierając się na niedoskonałych choć prostszych rozwiązaniach. Mimo swoich wad sprzedaż państwowych przedsiębiorstw w całości temu, kto najwięcej zapłaci, okazała się lepszym rozwiązaniem.
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions