Sadownik: Jesteśmy w naprawdę trudnej sytuacji
Jednym z poszkodowanych sadowników jest Mateusz Prymas, który prowadzi 11-hektarowe gospodarstwo sadownicze w gminie Czarnków w północnej Wielkopolsce. Jak przyznał w rozmowie z portalem sady24.pl, w 2024 roku udało mu się zebrać jedynie 20 proc. typowego plonu, a w 2025 roku będzie to zaledwie 10 proc.
Mimo że w tym roku dużo mówiło się o stratach spowodowanych gradobiciem, uwaga mediów skupiła się na rejonie Grójca, w którym gospodarstw zajmujących się sadownictwem jest więcej. W rejonie zamieszkiwanym przez pana Mateusza powierzchnia zajmowana przez sady to zaledwie 3258,01 ha, a w samej gminie Czarnków 50 ha.
"W mediach społecznościowych czytamy o kłopotach sadowników w Hiszpanii, Turcji czy na Ukrainie. Budzi to we mnie skraje emocje, ponieważ zarówno ja, jak i inni sadownicy, jesteśmy w naprawdę trudnej sytuacji, a zdaje się, że nikt nie zauważa naszego problemu" - mówił pan Mateusz, cytowany przez sady24.pl.
Zdaniem sadownika producentom owoców nie sprzyja również obecny system ubezpieczeń, a brak wsparcia systemowego prowadzi do stopniowego odchodzenia od produkcji jabłek w regionie.
Sadownicy szukają innej pracy. Zebrali jedynie 10 proc. plonów
Pan Mateusz przyznał, że w 2024 roku brak zimy, szybka wegetacja i późniejsze przymrozki znacząco ograniczyły zbiory. Początkowo sądził, że w 2025 r. sytuacja się poprawi, ponieważ zima była łagodniejsza. Niestety, na początku maja temperatura spadła do -5°C i przez ponad 10 godzin utrzymywała się poniżej zera, tuż po okresie kwitnięcia drzew. To przesądziło o ogromnych stratach - szacuje, że w tym roku uda się zebrać tylko 10 proc. standardowych plonów, czyli ok. 50-60 ton jabłek.
Dodatkowym ciosem było gradobicie w poprzednim sezonie, które zniszczyło resztę owoców ocalałych po przymrozkach. Sadownik podkreśla, że nie miał wówczas ubezpieczenia, bo firma od lat umieszczała jego działki na liście wysokiego ryzyka. W tym roku udało mu się ubezpieczyć jedynie dwa sady, podczas gdy pozostałe wciąż pozostają wykluczone.
"Dwa sezony praktycznie bez zbiorów zmusiły nas do szukania zatrudnienia poza sadownictwem. Nie było innego wyjścia, żeby utrzymać rodziny i zachować ciągłość produkcji, musieliśmy znaleźć dodatkową pracę" - podkreśla pan Mateusz.
Sadownicy walczą o odszkodowania. "Gradobicie to nie klęska żywiołowa"
Sadownik przyznaje, że razem z innymi producentami dwukrotnie zwracał się do wojewody z wnioskiem o ogłoszenie klęski żywiołowej. Spotkał się jednak z odmową - tłumaczono, że pojęcie klęski żywiołowej obejmuje zjawiska takie jak trąba powietrzna czy wichura, które niszczą rozległe tereny i wymagająca udziału wojska.
"W maju składaliśmy pisma przez wójta, Izby Rolnicze i Koło Sadowników Wielkopolskiego Związku Ogrodniczego. Rozmawialiśmy z wieloma osobami, prosząc o wsparcie w naszym imieniu. Pisma trafiły do Ministerstwa Rolnictwa, Agencji Restrukturyzacji i Izb Rolniczych. Do 19 września nie mamy żadnej odpowiedzi. Nie wiemy, czy ktoś się nami zainteresuje, czy będzie jakaś pomoc. W zeszłym roku mogliśmy liczyć na kredyty, które trzeba spłacić. Dziś nie mamy ani jabłek, ani środków na ich spłatę. Nie wiemy, czy będziemy mogli przesunąć spłatę kredytów lub uzyskać nowe kredyty z dłuższym terminem spłaty" - relacjonuje pan Mateusz.