Cenowe (nie)porozumienia
Porozumienia cenowe. Cel był jasny i słuszny - od początku roku 2006 podatnik i fiskus, zamiast ze sobą walczyć, mieli się po prostu dogadywać. Lecz dzieląca ich zakamieniała wrogość na razie skutecznie to uniemożliwia.
Pracownicy amerykańskiej służby IRS, odpowiednika naszego Urzędu Kontroli Skarbowej, przed rozpoczęciem każdej inspekcji lubią ponoć z góry ustalać jej wynik. Rzucają więc monetą. Jeżeli wypadnie orzeł - wygrywa fiskus. Gdy zaś trafi się reszka, przegrywa - podatnik.Ten żart ma zapewne solidne podstawy. Doskonale obrazuje odwieczne relacje łączące (a raczej dzielące) poborców podatkowych i podatników. Wzajemna wrogość i oskarżenia o okradanie jednych czy drugich są w tym burzliwym związku na porządku dziennym.
Należy więc tylko przyklasnąć, gdy państwo podejmuje kroki zmierzające do zastąpienia stanu wojny dobrowolną kooperacją.
Idąc tym tropem, Polska od początku 2006 r. wcieliła w życie porozumienia cenowe. Ta zupełnie nowa na naszym gruncie instytucja prawa podatkowego dopiero u nas raczkuje, ale już pierwsze doświadczenia pokazują, że mocno stanąć na nogi nie będzie jej łatwo. Jak na razie wrogość między podatnikiem a urzędnikiem zdaje się zwyciężać. A przecież w teorii wszystko wygląda bardzo obiecująco. Przedsiębiorstwo, które dokonuje wymiany gospodarczej z powiązanym ze sobą podmiotem zagranicznym (zazwyczaj spółką-matką bądź spółką-córką), z wyprzedzeniem dogaduje się z fiskusem, po jakich cenach zawrze takie transakcje. Bynajmniej nie po to, by zaspokoić ciekawość ministra finansów, lecz w celu uniknięcia nieporozumień już po fakcie.
Taki import lub eksport jest bowiem doskonałą okazją do wszelkiego rodzaju nadużyć. W sytuacjach, w których firmy łączą przyjacielskie relacje, nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by tak ustawić cenę transakcji, aby zysk z jej przeprowadzenia wypadł w kraju wybranym przez centralę. Zazwyczaj więc tam, gdzie podatek korporacyjny jest niższy (choć nie zawsze). Niekiedy zarząd - pragnąc wykazać się przed akcjonariuszami - może przerzucać koszty na oddziały, samemu chwaląc się doskonałymi osiągnięciami, a przy okazji windując kurs akcji.
Poszkodowane są jednak nie tylko obciążone stratami spółki-córki,
lecz i lokalne służby skarbowe. Ich dochody także przecież maleją. Nic więc dziwnego, że i chęć do skontrolowania takich transakcji rośnie, a wraz z nią pojawia się sposobność do wykazania nieuczciwych praktyk.
No właśnie, czy na pewno nieuczciwych? W końcu, z punktu widzenia grupy kapitałowej, wszystko zostaje w rodzinie, tylko kto inny wydaje zarobki. Fiskusa mało to jednak obchodzi. Dla niego liczy się efekt podatkowy i już. A skoro ceny transakcji odbiegały od rynkowych, to i oskarżenie o malwersacje, nieuczciwe praktyki handlowe czy wyprowadzenie pieniędzy gotowe. I wówczas zaczyna się standardowa procedura - od wytoczenia sprawy karnoskarbowej, poprzez określenie zaległości podatkowej, odsetki, nakaz zapłaty podwyższonej stawki podatkowej, po groźbę więzienia dla zarządu włącznie. Wszystko przewlekłe, kosztowne i stresujące. Ale skoro zgoda buduje, to czemu nie spróbować się porozumieć? I tu zaczynają się schody.
Przepisy są nowe, wymagają zatem dotarcia.
- Problem, na jaki już mogą się natknąć podatnicy, to wybór odpowiedniej metody kalkulacji ceny w przypadku wartości niematerialnych i prawnych - wyjaśnia Ewa Błaszczak, doradca podatkowy z kancelarii Ożóg i Wspólnicy.
A te przecież, w zasadzie zawsze, są jedyne w swoim rodzaju, a więc rządzą się swoimi własnymi prawami. Sprawa niebagatelna, gdyż dotyczy tego, co najczęściej stwarza kłopoty - sytuacji wyjątkowych.
O ile bowiem ustalenie jakichś punktów odniesienia i przyjęcie fair value dla towarów masowych nie stanowi trudności, to już wycena wartości, jaką daje możliwość posługiwania się znakiem towarowym znanej firmy na terenie Polski bądź licencyjnego wytwarzania jej produktów, zawsze będzie budzić kontrowersje.W zależności od zastosowanej metody wyceny, opłata taka może się bardzo różnić, nie mówiąc już o tym, że właściciel marki lub licencji może po prostu cenić się wyżej, niż to wynika z ogólnie stosowanych metod. Tymczasem fiskus za jedynie słuszne uznaje te metody, na które pozwalają mu przepisy o podatku CIT.
Jak tłumaczy Dariusz Niestrzębski, wicedyrektor departamentu podatków bezpośrednich Ministerstwa Finansów, odpowiedzialny za komórkę zajmującą się porozumieniami cenowymi, nie wynika to ze złej woli, lecz z wytycznych przekazanych przez OECD.
- Przepisy odnoszą się tu bardziej do kontrolujących niż kontrolowanych - przyznaje Niestrzębski. - Musimy bowiem w wycenach stosować takie metody, którymi potencjalnie będziemy się posługiwać w przyszłości, badając te właśnie operacje gospodarcze.
Rezultat?
Stosowanie jedynie pięciu metod, sprowadzających się do porównania transakcji pomiędzy podmiotami powiązanymi z podobnymi operacjami na rynku. Żadne dyskontowanie przepływów finansowych, czy inne metody dochodowe, co do których wiadomo, że byłyby tu właściwsze (a które są zwyczajną praktyką w wycenach wartości niematerialnych i prawnych) - w ogóle nie wchodzą w grę. Co prawda przepisy mówią, że to podatnik ma zaproponować sposób obliczeń, jednak zaznaczają, iż jednym z nich będzie ten stosowany w przepisach o podatku CIT.
- W rzeczywistości trzeba rozumieć to tak, że jest on kluczowy, a na przykład wyceny dokonane przez rzeczoznawców mogą tylko dodatkowo go potwierdzać - dodaje Ewa Błaszczak.
Dariusz Niestrzębski przyznaje, że rzeczywiście - jest to problem. Ale, jak podkreśla, wszystko to dla dobra podatnika. Kontrolujący go już z samej definicji mają prawo do używania jedynie wąskiego katalogu metod, zatem dostosowując się do nich z wyprzedzeniem, uniknie się kłopotów.Wytłumaczenie brzmi sensownie, lecz zdaniem doradców podatkowych sedno sprawy tkwi gdzie indziej - ministerstwu brakuje sił i środków, aby zastosować nowoczesne sposoby, dlatego kurczowo trzyma się tego, co już nieraz przećwiczyło. Resort odbija piłeczkę, twierdząc, że specjalna ośmioosobowa komórka, powstała w tym celu w MF, to prawdziwi fachowcy: wyróżniający się pracownicy skarbówki plus eksperci z wielkiej czwórki consultingowej. Ich wysokie kompetencje potwierdzają również doradcy.
Widać w ministerstwie się postarano i nie ma na przykad problemów z obsługą petentów anglojęzycznych. Ewa Błaszczak, która współpracuje przy jednym z porozumień, również chwali tę komórkę.
- Zespół tworzą młodzi, energiczni ludzie - mówi. - Rozmowy przebiegają sprawnie i terminowo.Takie słowa w ustach osoby będącej po drugiej stronie barykady są rzadkością.
Doradcy przypuszczają jednak, że to efekt... wysokiej ceny,
jaką za swoją pracę każą sobie płacić w ministerstwie. Chociaż budzi to ogromne kontrowersje (w końcu już opłacamy urzędników, odprowadzając podatki), procedura dogadywania się z fiskusem nie jest darmowa. Resort broni się, że taki jest zamysł, aby nie zgłaszać do niego spraw błahych. A ponadto praca z tym związana znacznie wykracza poza standardowe interpretowanie przepisów. Jego ludzie muszą bowiem wykonać robotę księgowych, dyrektorów finansowych, prawników i firm consultingowych.
- Takie usługi na wolnym rynku kosztują kilkakrotnie drożej - zapewnia dyrektor Niestrzębski.
Fakt - ktoś mógłby to potraktować jako darmowe doradztwo. Z drugiej strony resort zapomina, że do tych podwykonawców idzie się wówczas, kiedy się chce i nie płaci im za samo istnienie. Tak czy inaczej, ceny są na tyle wygórowane, że wiadomo, iż cały ten "biznes" jest tylko dla dużych firm, najczęściej tych, które stale współpracują z zagranicą. Opłata za porozumienie cenowe wynosi bowiem 1 proc. wartości, jakiej ono dotyczy. A dodatkowo, jej wysokość ograniczona jest widełkami: od 5 tys. zł do 200 tys. złotych.
Porozumienie trwa maksymalnie trzy lata, a jego przedłużenie na kolejne trzy wymaga wniesienia następnych opłat, w stosunku do pierwszej pomniejszonych o połowę. Na podatniku ciążą także wszelkie inne koszty postępowania (jak przygotowanie wniosku wraz z dokumentacją, wynagrodzenie przysługujące biegłym i tłumaczom). Ponadto resort nawet palcem nie ruszy, zanim na jego konto w terminie siedmiu dni od złożenia wniosku nie wpłynie stosowna opłata.
Ale i to jeszcze nie jest największy problem.
Sęk w tym, że jeśli pomimo dopełnienia wszelkich formalności same negocjacje z ministerstwem zakończą się fiaskiem - wniesione już opłaty przepadają. Od tej zasady jest tylko jeden wyjątek - gdy z negocjacji wycofa się zagraniczna władza podatkowa, właściwa dla porozumienia zagranicznego. Wówczas wnioskodawca ma prawo się wycofać i otrzymać zwrot wniesionej kwoty. Jednak nie całej, ale tylko 25 procent.
Nie należy się więc dziwić, że prób dogadania się z fiskusem jest jak na lekarstwo. Od początku obowiązywania nowych przepisów wpłynęło zaledwie 30 zapytań (koszt-5 złotych).
W ponad 20 przypadkach doszło do spotkań z podatnikami, a do dzisiaj negocjacje prowadzi jedynie pięć firm. Zdaniem Ministerstwa Finansów, to i tak bardzo dużo, zważywszy na to, jak opornie porozumienia cenowe przyjmują się w innych krajach. Resort nie potrafi wyjaśnić, co jest przyczyną tak nikłego zainteresowania APA (advance pricing agreement) w innych państwach.Doradcy podatkowi mają jednak na to gotową odpowiedź. Obok wspomnianych opłat i łatwej możliwości ich utraty, podatnicy zwyczajnie boją się ujawnienia informacji poufnych. Co z tego, że teraz się dogadają, skoro przy okazji wyjdzie na jaw, że w przeszłości stosowali nie do końca uczciwe ceny w handlu z centralą, albo - ich zdaniem - poprawne, lecz niepasujące do metod wyceny preferowanych przez fiskusa.
Porozumienia nie muszą bowiem dotyczyć spraw zupełnie nowych, ale i już realizowanych. O ile więc w tym pierwszym przypadku negocjacje są w dużym stopniu komfortowe, o tyle w tym drugim... no właśnie.Przepis mówi, że informacje, w których posiadanie wejdzie resort, nie mogą być wykorzystane do nękania podatnika. Wieloletnia praktyka sugeruje coś zgoła odmiennego. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby właściwy dla podatnika UKS zjawił się z wizytą, by przejrzeć dokumentację za ostatnie pięć lat. Lecz Niestrzębski twierdzi, że w części dotyczącej APA ma zapewniony spokój.
- Po to właśnie wszystkie porozumienia załatwia się na Świętokrzyskiej, nie w terenie, żeby utrudnić "przeciek" - wyjaśnia. - Dane, z jakimi mamy się okazję zapoznać w trakcie negocjacji, są zaś do wyłącznej wiadomości ministra finansów i osoby bezpośrednio odpowiedzialnej za konkretne porozumienie.
Przedsiębiorcy zapominają także, że nas również obowiązuje tajemnica, tyle że nie handlowa, ale skarbowa.Widać nie przekonuje to zbytnio właścicieli firm i menedżerów. Zwłaszcza po tym, gdy w telewizji obejrzeli wyprowadzanych w kajdankach wysoko postawionych pracowników Ministerstwa Finansów.
Dariusz Niestrzębski uparcie broni uczciwości resortu, ale pośrednio przyznaje, że do pełnego zaufania jeszcze daleko. Wspomina, jak to niektórzy podatnicy zarzekali się, że udokumentują pewne wyliczenia, a gdy poproszono ich o odpowiednie dokumenty... wycofywali się z negocjacji.
- Zdarza się, że otrzymujemy wnioski niekompletne - stwierdza. - I jak tu zawrzeć porozumienie? Fakt, zadania to nie ułatwia. Pocieszające jest, że warunki istotnie się już negocjuje, a nie z góry narzuca przedsiębiorstwom. Ale i to wciąż otacza aura tajemniczości.
Firmy "podejrzewane" przez Manager Magazin
o rozmowy z resortem czasami nie wiedzą, o co chodzi bądź udają zaskoczenie, lub nabierają wody w usta. Na przykład TP zaprzecza, zaś Orange potwierdza, ale "to wszystko, co może powiedzieć".
Najważniejsze jest w tym wszystkim ustalenie metody, a nie sztywnej ceny, po jakiej spółka będzie handlować ze swoim podmiotem powiązanym. Mówiąc prościej - ogólnie należy ustalić wzór w rodzaju: nasze koszty stałe - tyle, plus zmienne - tyle, kurs wymiany waluty - według notowań NBP, i do tego marża. I właśnie ten ostatni parametr (obok podstawy kosztowej) jest najważniejszy. Podejrzanie wysoka lub niska marża sugeruje nieczyste zagranie. A sensem negocjacji jest przecież uchwycenie wartości rynkowych.
- Wnioskodawca musi wskazać dane porównawcze, które będą potwierdzać przyjętą przez niego metodę ustalania ceny - dodaje Dariusz Niestrzębski.Konkretów nie zdradza, ale zapewne różnica w marży liczona w promilach nie wzbudzi podejrzeń. Gorzej, gdy będzie dwukrotnie wyższa od przeciętnej. Sporym utrudnieniem, niweczącym całą pracę, może być także zmiana otoczenia rynkowego. Między innymi szybko zmieniające się ceny ropy wpływają na koszty produkcji, a więc i na marże. Ale tu resort odpowiada, że będzie śledził, jak zachowują się spółki powiązane. Jeśli np. marże rynkowe skoczą nagle do 3 proc., a podatnik będzie się upierał, że w nowych okolicznościach uczciwie zarabia 10 proc., to niewątpliwie stanie się to podejrzane.
Fiskus ma w ręku jeszcze jedną groźną broń -
"rażącą nieadekwatność przyjętej metody",
w razie zmiany warunków gospodarczych. Jeżeli takowa nastąpi, to wówczas ministerstwo może swoją decyzję zmienić lub wręcz uchylić. Doradcy podatkowi nawet nie próbują udawać, że wiedzą, kiedy nieadekwatność staje się rażąca. I odsyłają do ministerstwa.
To zaś sprawy nie ułatwia, mówiąc szczerze, aż do bólu, że definicja tego pojęcia "faktycznie jest płynna" i sugerując kierowanie się zasadą zdrowego rozsądku (co rzecz całą może pogmatwać dodatkowo). Nic dziwnego, że w tych warunkach większość prowadzonych negocjacji dotyczy towarów "twardowymierzalnych". A więc takich, które powszechnie występują na rynku. Jakich konkretnie - tego ministerstwo nie ujawnia (tajemnica skarbowa). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób przedsiębiorcy pragną sobie kupić święty spokój.
Handlując towarem notowanym na przykład na giełdach bądź będącym w masowym obrocie na wielu rynkach, wystarczy przecież po prostu uważnie śledzić notowania i tendencje oraz nie zaprzątać sobie głowy negocjacjami z resortem.By spopularyzować porozumienia cenowe, resort finansów nie wyklucza, że za kilka lat dopuści inne metody wyceny. Na razie chce solidnie przetestować nowe zasady na mniejszą skalę i dzięki temu oczekiwać na większy odzew przedsiębiorców. Może i wyjdzie to im na dobre, ale dziś jest niczym planowanie w rodzaju: "Gdy już dolecimy na Księżyc, to zbudujemy sobie rakietę".
Adam Mielczarek