Giełda nie jest barometrem koniunktury gospodarczej
W najbardziej rozwiniętych krajach świata cały arsenał najnowocześniejszych metod badawczych - przyglądających się nastrojom, wskaźnikom optymizmu, skłonności do zakupów - pozostaje w cieniu prostego barometru koniunktury gospodarczej, jakim jest poziom indeksu giełdowego lokalnego rynku.
W najbardziej rozwiniętych krajach świata cały arsenał najnowocześniejszych metod badawczych - przyglądających się nastrojom, wskaźnikom optymizmu, skłonności do zakupów - pozostaje w cieniu prostego barometru koniunktury gospodarczej, jakim jest poziom indeksu giełdowego lokalnego rynku. Słowo lokalnego jest tu zresztą trochę nie na miejscu, szczególnie w stosunku do amerykańskiej Wall Street czy London Stock Exchange. W każdym razie giełda pozostaje podstawowym barometrem gospodarczym.
Czy warszawska giełda może być również traktowana jako podstawowy barometr koniunktury gospodarczej w naszym kraju? Jeśli przyjęlibyśmy, że tak - źle by to rokowało naszej gospodarce na najbliższe miesiące, a może i lata. Ponieważ tak jak barometr, spadając, zapowiada nadchodzącą niepogodę - tak zwykło się uważać, że giełda wyprzedza rzeczywistość, dyskontuje przyszłość.
A tymczasem:
- WIG, podstawowy wskaźnik na warszawskiej giełdzie, oscyluje wokół poziomu najniższego od 15 miesięcy;
- tylko w tym roku WIGŐ20 stracił ponad 13 proc. wartości, a TechWIG - grubo ponad 20 procent;
- Warszawa pozostaje zdecydowanie najsłabszym rynkiem nie tylko naszego regionu, ale i całej Europy.
Wysokość kursów poszczególnych spółek notowanych na giełdzie, w krótkim okresie, jest tylko w pewnej mierze odzwierciedleniem wskaźników cenotwórczych, płynności finansowej, sytuacji w spółce. Równie ważną rolę odgrywają czynniki psychologiczne, socjologiczne. Wielokrotnie już zdarzało się, że ta sama informacja podana w okresie dobrej koniunktury powodowała dynamiczny wzrost notowań, a obwieszczona inwestorom w czasie bessy - równie dynamiczny spadek. No cóż, rzeczywistość nie jest taka, jaka jest, ale taka, jaką ją postrzegamy. A przecież indeks rynku to nic innego jak właśnie wypadkowa notowań poszczególnych spółek, a więc w pewnym sensie również wskaźnik nastrojów.
Gorsze perspektywy wzrostu gospodarczego w Polsce i niepewna sytuacja na rynkach europejskich i światowych spowodowały odwrócenie się inwestorów od akcji notowanych na warszawskiej GPW. W efekcie od roku inwestorzy przestali mówić o stopie zwrotu z kapitału, bo ta pozostaje ujemna - raczej mogą mówić o stopie straty. Od marca 2000 r., kiedy WIGŐ20 osiągnął historyczny szczyt na poziomie 2452 punkty, mamy do czynienia z ponad 40 proc. spadkiem jego wartości. Tylko nieco mniej (ponad 30 proc.) zniżkował WIG. Dotkliwe straty - jedni papierowe, inni realne - ponieśli praktycznie wszyscy. Z graczy krótkoterminowych (spekulantów) porobili się inwestorzy średnioterminowi, ze średnioterminowych - długoterminowi. Zasięg spadków na niektórych spółkach, szczególnie związanych z wysoką technologią, Internetem i telefonią, sięgnął 60-80 procent.
To wszystko musiało zaowocować dramatycznym spadkiem kapitalizacji naszej giełdy, czyli wartości wszystkich notowanych na niej spółek. W ciągu roku (marzec 2000 - marzec 2001) kapitalizacja warszawskiej giełdy spadła ze 159 do 113 mld złotych. I w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy. W tej sytuacji wydaje się, iż GPW, choćby ze względu na kapitalizację, jej udział w produkcie krajowym brutto, liczbę podmiotów notowanych na rynku i liczbę uczestników, graczy, aktywnych rachunków inwestycyjnych - nie sposób traktować jako barometru koniunktury gospodarczej w rozumieniu rynków rozwiniętych. I chwała Bogu.