Dlaczego Grecja bankrutuje i dlaczego najgorsze dopiero przed nami?
To nie leniwi Grecy doprowadzili do bankructwa swojego kraju. Tak się przecież o nich mówi. To nie oni są winni temu, że ich kraj już od kilku lat balansuje na granicy upadku. Winne jest nasze dążenie do złudnych i w tym przypadku, wypaczonych teorii politycznych. Dążenie do snu, który okazał się koszmarem.
Dzisiejsza Unia Europejska ma w założeniu ucieleśniać piękne ideały rewolucji francuskiej: Wolność, Równość i Braterstwo. Zamiast tego mamy polityczne samosądy i strach przed gilotyną. Dziś jej rolę pełnią banki, pieniądze i uzależnieni od kontrolowania ich europejscy politycy.
Od kilku lat słyszymy o wychodzeniu Grecji ze strefy euro lub o wyrzucaniu jej stamtąd. Słyszymy o tym, że Ateny bankrutują, słyszymy o tym, że Hellada stała się niewolnikiem Troiki, czyli zachodnich instytucji finansowych. Wszystkie strony tego kryzysu używają najdalej posuniętych sloganów.
Błąd, jako cywilizacja popełniliśmy już na samym początku. A skoro mówimy o początku, to cofnijmy się do źródeł.
Cztery wieki przed Chrystusem Arystoteles stworzył pracę pod tytułem "Polityka". Tam możemy przeczytać, że: "Celem państwa jest (...) szczęśliwe życie, a reszta to środki do tego celu wiodące. Państwo zaś jest wspólnotą rodów i miejscowości dla doskonałego i samowystarczalnego bytowania. To znów polega, jak powiedziałem, na życiu szczęśliwym i pięknym. Trzeba tedy przyjąć, że wspólnota państwowa ma na celu nie współżycie, lecz piękne uczynki".
Arystoteles był Grekiem z Macedonii. Za jego czasów tak właśnie postrzegano państwo. Z lekcji historii pamiętamy, że Grecja, kolebka demokracji składała się z miast-państw, z Polis. To były samodzielnie rządzące się wspólnoty, luźno ze sobą związane. Według Arystotelesa to był model optymalny. Źródłem Greckiej potęgi był fakt, że takie niewielkie, jak na dzisiejsze warunki, wspólnoty były w stanie dbać o szeroko pojęte szczęście i dobrobyt mieszkańców.
24 wieki minęły. Dziś jesteśmy w zupełnie innym świecie. Metropolie mają niewielką moc dbania o dobrobyt swoich mieszkańców. Są połączone w większe regiony, te z kolei połączyły się w kraje. Państwa natomiast są zrzeszone w uniach, tak jak Unia Europejska.
Choć idea Unii, jako gwaranta pokoju, poprzez uwspólnotowieniem interesów, jest słuszna, to jest ona skazana na porażkę. Ja jako obywatel mam realny wpływ na swoje otoczenie. Jeżeli moje osiedle mi się nie podoba, mogę interweniować w administracji albo zarządzie wspólnoty. Jeżeli pod oknem ktoś chce mi wybudować kolejny blok, mogę z innymi mieszkańcami zaprotestować. I mam bardzo dużą szansę na odniesienie sukcesu. Na tym jednak moja władza się kończy.
Jako obywatel mam niewielkie szanse na efektywne zaprotestowanie, jeżeli mój rząd wprowadzi nowe podatki. Oczywiście mam prawo głosu w wyborach, ale nasza narodowa wspólnota jest tak ogromna, że mój głos ginie w tłumie innych. Jeszcze mniejszy wpływ mam na polityków urzędujących w Brukseli, czy innych wspólnotowych "kokpitach", a najmniejszy na wybranych przez nich władców świata finansów, na przykład szefów Europejskiego Banku Centralnego, czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ja nie mam wpływu na nich, oni mają na mnie. Tyle, że nie mamy ze sobą kontaktu. Tak samo jest z Grekami.
Skutkiem tego jest obecna sytuacja. Globalni przywódcy świata finansów projektują kolejne programy finansowe i plany ratunkowe. Konsultują je jednak z ekonomistami, a nie z ludźmi. Tak jak robot nie potrafi odczytać ludzkich emocji, tak samo nie zrobi tego arkusz kalkulacyjny, W efekcie walka z globalnym kryzysem obfitowała i obfituje w błędy. Gdy 15 września 2008 roku upadł bank Lehman Brothers i ruszyło na nas finansowe tsunami, politycy przeszli do działania.
Niektórzy wybrali drogę Keynesa, a więc luzowanie fiskalne. To było albo drukowanie pieniędzy albo zaciąganie nowych długów. Tą drogą poszli na przykład amerykanie ze swoimi programami bailoutów. Ben Bernanke, ówczesny szef Amerykańskiej Rezerwy Federalnej, czyli Fedu wielokrotnie powtarzał, że krwiobiegiem gospodarki jest kredyt. Ludzie i firmy potrzebują pieniędzy. Póki one będą płynąć przez ich portfele, gospodarka przetrwa. Dziś można udać, że to była skuteczna strategia.
Podobną drogą poszła Polska. Ówczesny minister finansów Jacek Rostowski zdecydował się na drastyczne zwiększenie zadłużenia Polski i przeznaczenie tych pieniędzy na inwestycje publiczne. I to również podziałało. Oczywiście do ideału nam daleko, ale każdy przyzna, że uniknęliśmy najgorszego scenariusza.
Najnowsza historia zna jednak i błędy. Europa w walce z kryzysem postawiła na filozofię Hayeka. I przegrała. Czego by niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble nie mówił o sukcesach Irlandii i Portugalii, polityka zaciskania pasa jako lekarstwa na kryzys zawiodła. Jeżeli gospodarka się sypie, to obniżanie pensji i ustalanie nowych podatków prowadzi do jeszcze większej biedy. Rosnąca bieda powoduje, że ludzie nie wydają pieniędzy, tworzy się spirala, która pogrąża gospodarkę.
Aż się prosi, żeby przypomnieć tu słowa kanonicznego dla wielu ekonomisty Johna Maynarda Keynesa: "Koncepcje ekonomistów i myślicieli politycznych, niezależnie od tego, czy są słuszne czy chybione, są potężniejsze, niż się powszechnie uważa. W rzeczywistości światem rządzi niewiele ponadto. Ludzie czynu, którzy uważają siebie za wolnych od wszelkich intelektualnych wpływów, są z reguły niewolnikami jakiegoś nieżyjącego już ekonomisty".
W przypadku politycy Grecji wybrali do słuchania złego ekonomistę. A wystarczyło na przykład posłuchać innego ekonomisty, noblisty Josepha Stiglitza.
Gdy rozmawiałem z nim w trakcie Forum Ekonomicznego w Davos w 2011 roku stwierdził: - Politycy powinni skupić się przede wszystkim na problemie bezrobocia. Szacuje się, że teraz 40 proc. ludzi nie ma pracy dłużej niż pół roku. Powoduje to, że stają się oni apatyczni, wyalienowani ze społeczeństwa i z czasem coraz trudniej wrócić im do pracy - mówił.
Jeśli ludzie nie mają pracy, to tracą na tym całe rodziny, a skoro mówimy o rodzinach, to robi się z tego marnowanie siły ludzkiej, która napędza gospodarkę - ocenił noblista. Joseph Stiglitz potępił w ten sposób ratowanie gospodarki przez ostre cięcia, które spowodowały recesję. Historia pokazuje, że miał rację. To wszystko doprowadziło nas do obecnej, dramatycznej sytuacji wokół Grecji.
Stajemy bowiem na rozstaju dwóch dróg.
Wybierając jedną nie odpuszczamy Grecji. Skazujemy ją na trwanie w biedzie. Wprowadzamy tam nowe reformy, niektóre oczywiście słuszne, ale wszystkie skutkujące uderzeniem w ludzi. Wywołamy bunty społeczne, zamieszki, a może nawet falę imigracji Greków do innych krajów Europy. To spowoduje konieczność wiecznego wspierania finansowego Grecji. Tak naprawdę upokorzymy jeden z europejskich narodów. A to jest bardzo dalekie od ideałów Unii, które na początku zdefiniowaliśmy jako wolność, równość i braterstwo. Wrócimy bowiem do sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy o polityce jednego narodu decyzją instytucje finansowe, których Grecy nie wybrali. Dlatego tak nienawidzili Troiki.
Druga droga nie wydaje się lepsza. Jeżeli zachód ustąpi Grecji, to w kolejce po darmową pomoc ustawią się Hiszpanie reprezentowani przez partię Podemos, czy Włosi z ich Ruchem Pięciu Gwiazd. Pojawi się fala lewicowego, pro-socjalnego, wzmożenia, którego zaczątki już teraz widzimy i u nas w Polsce, on się objawia między innymi chęcią, kiedyś niewyobrażalnego, rozwiązania problemu kredytów we Frankach Szwajcarskich, ograniczeniem tak zwanych umów śmieciowych, lub ostatnimi apelami Ministra Finansów Mateusza Szczurka by przedsiębiorcy podnieśli wynagrodzenia. Te zaczątki są zdrowe dla gospodarki, mogą jednak doprowadzić do wypaczeń.
Odbierana przez nas w ostatnich siedmiu latach empiryczna lekcja ekonomii pokazuje, że polityka ma potężne przełożenie na ekonomię, a więc i na nasze życie. Tak długo jak będziemy tolerować ograniczonych polityków, którzy nie traktują swojej służby poważnie, tak długo będziemy ryzykować własną biedą. Przykład Grecji pokazuje, że konsekwencje mogą być nie tylko krótko, ale także długoterminowe. Pamiętajmy więc o tym, że każdy nasz wybór systemowy, czy to wybór partii rządzącej, czy to wybór ustroju, jak rozmowa o Jednomandatowych Okręgach Wyborczych, będzie miała znaczenie dla naszych portfeli. Nieodpowiedzialne podchodzenie do obowiązków obywatelskich to działanie na własną finansową szkodę. Dzisiejsze gremialne uchylanie się od głosowania w wyborach skazuje nas na tragiczną przyszłość.
Krzysztof Berenda