Rafał Woś: Donald Tusk nie walczy z długiem. I bardzo dobrze [FELIETON]
Dziwię się tym, co się dziwią, że Donald Tusk zaprezentował budżet państwa na rok 2025 z bardzo dużym deficytem budżetowym (7,3 albo 5,5 proc. PKB, zależy jak liczyć). Nie ma w tym żadnego zaskoczenie. Po prostu obecny premier już dawno temu odkrył, że zadłużenie publiczne nie jest niczym strasznym. I to akurat odróżnia go in plus na tle większej części jego własnego politycznego zaplecza.
Zwykło się uważać, że Tusk jest gospodarczym liberałem. Głównie dlatego, że kiedyś był w ugrupowaniu o nazwie Kongres Liberalno Demokratyczny. A później deklamował typowe liberalne mambo-jumbo o potrzebie "płaskich podatków". Wszystko to jednak jest już dziś polityczną i ekonomiczną prehistorią. Tak naprawdę to, co kształtuje dziś poglądy i intuicje ekonomiczne Tuska, wydarzyło się później.
Najpierw, w czasie jego pierwszego premierowania, wydarzył się kryzys 2008 roku, na który Tusk (i jego ówczesny minister finansów Jan Vincent Rostowski) odpowiedzieli po keynesowsku. Czyli wielką kontrcykliczną ekspansją fiskalną. Zwłaszcza Rostowski robił to z zatkanym nosem, bo i wcześniej i później uważał siebie za ekonomistę ortodoksyjnie antykeynesowskiego. Ale wtedy to zwiększenie wydatków publicznych uratowało Tuskowi i Rostowskiemu skórę. To dzięki deficytowi na poziomie 7-8 proc. PKB Tusk mógł się potem chwalić "zieloną wyspą" nad Wisłą. Tamto przeproszenie się dawnych liberałów z długiem publicznym sprawiło, że Polska przeszła przez kryzys 2008-2009 najlepiej ze wszystkich krajów Unii Europejskiej.
Nie wszyscy już dziś pamiętają, że kilka lat później - już reelekcji z roku 2011 roku - Tusk spróbował skonstruować finanse publiczne na zasadzie "zagraj to jeszcze raz Sam". Wtedy jednak na drodze stanęła mu ortodoksyjnie antyzadłużeniowo nastawiona Unia Europejska (z Niemcami Angeli Merkel w roli arcykapłana "równowagi budżetowej").
Polski premier liczył, że uda mu się przekonać Brukselę i Berlin do takiego zaksięgowania polskiego zadłużenia emerytalnego (efekt najgłupszej w dziejach balcerowiczowskiej reformy emerytalnej z 1998 roku), żeby uzyskać dodatkową możliwość podbicia wydatkami publicznymi słabnącej gospodarki. Ale Unia nie chciała o tym słyszeć. Tusk musiał więc podkulić ogon i zjeść tę żabę sam (jego słynna reforma OFE).
W efekcie z planu fiskalnej ekspansji zostały strzępy. A polska gospodarka na przełomie 2012 i 2013 roku otarła się nawet o recesję. Jest oczywiste, że tamta flauta (prócz wielu innych czynników) pomogła PiS-owi wygrać niespodziewanie wybory roku 2015 i odsunąć Platformę na długie osiem lat od władzy.
Jest wreszcie doświadczenie ośmiu lat rządów PiS. Oczywiście Tusk i jego polityczni paziowie mogą do rana do wieczora rozpisywać hasło "je***ć PiS" na wszelkie możliwe sposoby. Ale w niczym nie zmienia to faktu, że nawet ośmiogwiazdkowcy wiedzą, że Polkom i Polakom polityka gospodarcza PiS się podobała. A jeśli ktoś ma jeszcze na dodatek odrobinę oleju w głowie i choćby z grubsza orientuje się co dziś piszczy w zachodniej ekonomii, ten wie, że polityka ortodoksyjnie rozumianej równowagi budżetowej nie jest już dogmatem do którego modlą się jak leci wszyscy decydenci ekonomiczni świata. Na szczęście.
Dziś - bogatszy we wszystkie te doświadczenia Tusk - znów jest u władzy. Nie ulega oczywiście wątpliwości, że "Donka" gospodarka nie zajmuje jakoś szczególnie mocno. On wyżywa się na innych polach. Jednak ostateczna decyzja dopuszczająca deficyt na poziomie 5-7 proc. PKB jest bez wątpienie jego (bo chyba nikt nie wierzy, by rezydujący w ministerstwie finansów Andrzej Domański posiadał jakąkolwiek polityczną decyzyjność). Tusk jest politycznym realistą i wie, że w debacie ekonomicznej wiele się przez ostatnie lata zmieniło. Przetestował to - jak pisałem chwilę temu - na własnej skórze.
Nie tylko przetestował, ale - w przeciwieństwie do takiego na przykład Rostowskiego - wyciągnął wnioski. Pod tym względem premier jest dalece bardziej nowoczesny niż spora część jego własnego obozu politycznego. Dobrze wie, że powrót do argumentacji "pieniędzy nie ma i nie będzie" byłoby nie tylko politycznym samobójstwem. A na dodatek aktem ekonomicznego imbecylizmu.
Pod tym względem możemy więc mówić o szczęściu. Nawet ci, których mocno uwiera polityczna część tussowego premierowania z jego polowaniami na czarownice i dorzynaniem polskiej praworządności. Tak, nawet oni powinni się cieszyć, że nie rządzi nami dziś nikt pokroju Ryszarda Petru albo innych przedpotopowych liberałów, których pełno na backstage’u "Polski uśmiechniętej".
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.