Rafał Woś: Polska praca w stanie przedzawałowym
Coraz więcej masowych zwolnień to symptom poważnej choroby w samym sercu polskiego przemysłu i wytwórczości. Uśmiechnięta władza od miesięcy udaje, że nic złego się nie dzieje. Ale ten problem ich w końcu dopadnie.
Już cały 2024 stał pod znakiem zwolnień. Wygląda jednak na to, że 2025 zaczął się wcale nie lepiej. Według nowych danych ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej tylko w styczniu i lutym pracodawcy zameldowali prawie 15 tys. etatów do obcięcia w ramach tzw. zwolnień grupowych. To trzy razy więcej niż w podobnym okresie roku poprzedniego. A wyjaśnijmy przy okazji, że zwolnienia grupowe nie dotyczą żadnych tam sezonowych fluktuacji i chwilowego rozedrgania rynku pracy. Tylko właśnie pokazują nam erozję jego twardego rdzenia - czyli posad najsolidniejszych i najbardziej stałych.
Co gorsza już przecież poprzedni rok był zły. Przypomnijmy, że w całym 2024 zwolnienia grupowe dotknęły prawie 30 tysięcy pracowników. Co oznaczało wzrost o 60 procent wobec roku 2023. Ta liczba byłaby większa o jakieś 10 tysięcy, gdyby nie skuteczna postawa związków zawodowych, które w ramach swoich akcji i nacisków wynegocjowały skorygowanie pierwotnych planów pracodawców o jedną czwartą w dół. Ten proces dzieje się tu i teraz. W samym tylko Krakowie - informowały w ostatnich dniach lokalne media - pracodawcy zapowiedzieli likwidację prawie 2 tysięcy miejsc pracy. A Kraków należał przecież w ostatnich latach do tych metropolii, gdzie pracodawcy raczej rywalizowali ze sobą i podbierali sobie pracowników.
Źle to wszystko wygląda także, jeśli spojrzeć na inne wskaźniki. Oto według danych GUS na koniec 2024 wolnych etatów było w gospodarce narodowej ok. 90 tysięcy. To spadek kwartał do kwartału o mniej więcej jedną piątą. I rok do roku o jakieś 6-7 procent. W styczniu 2025 do urzędów pracy wpłynęła najniższa od lat liczba ofert - ledwie 54 tysiące. Ostatnio tak mało było ich w gospodarce dekadę temu. To znów ta sama historia. Z Polski, gdzie w minionej dekadzie mówiło się bardzo często o "braku rąk do pracy" albo o "rynku pracownika", lądujemy w rzeczywistości gospodarki, gdzie o wolny etat bije się kilku podobnie wykwalifikowanych ludzi, a pracodawca o tym wie i to on staje się panem i władcą sytuacji.
Polki i Polacy już zaczynają to odczuwać. Według raportu "Zwolnienia grupowe pod lupą" wynika, że już 30 proc. pracowników boi się nagłej utraty pracy. Zaś jedna czwarta uważa szanse na szybkie znalezienie dobrej posady jako słabe lub bardzo słabe.
Sedno problemu polega również na tym, że te zwolnienia, o których piszemy od wielu miesięcy, to nie są żadne tam sezonowe fluktuacje w branży usług, gastronomii albo turystyki. Czyli tam, gdzie niepewność jest stanem permanentnym. Tu mowa o utracie miejsc pracy dotąd pewnych, solidnych i nieźle płatnych - związanych przede wszystkim z przemysłem oraz wytwórczością. To rdzeń naszej gospodarki: branża ceramiczna, energetyczna, przetwórcza albo maszynowa. Kłopoty działających tu pracodawców oznacza, że firmy albo zupełnie zwijają działalność albo znacznie ją redukują. Biorąc pod uwagę konkurencyjność rynków, na które sprzedawały swoje produkty (także za granicą), pamiętać musimy, że stąd da się "wyjść tylko na chwilę". Nie można zredukować zatrudnienia i produkcji, przeczekać i potem wrócić. Tak nie będzie. Tym firmom grozi utrata rynków na stałe. Także ich miejsca pracy, to takie, które zapewne nigdy już nie odrosną.
Drugi wielki problem to jest mapa tych zwolnień. Większość z nich dotyczy Polski prowincjonalnej. Kraśnik, Janikowo, Gniezno, Zagórów. W wielu przypadkach nawet same nazwy miejscowości niewiele mówią czytelnikowi i trzeba sprawdzać, gdzie to u licha jest. To wielkie zagrożenie, bo erozja miejsc pracy w takich lokalizacjach jest tysiąckrotnie większym problemem niż zwolnienia w Warszawie, Poznaniu albo Wrocławiu. Tam mniej jest ofert konkurencyjnych, a groźba powrotu straszliwego widma bezrobocia w regionie rysuje się znaczna. Każdy, kto nie urodził się wczoraj, a jego pamięć sięga ponad rok 2015 i ponad 10-procentowe bezrobocie w Polsce ten wie, że to nie są żarty.
Przyczyny tego stanu rzeczy są dość oczywiste. Pierwsza i najważniejsza z nich to niszczące dla polskiej wytwórczości wzrosty kosztów produkcji czyli efekty unijnych polityk klimatycznych UE. Głównie konieczności "opłacania się" klimatycznym parapodatkiem ETS - podatkiem, który jest obiektem rynkowych spekulacji a nie żadnej przemyślanej polityki zdrowej transformacji energetycznej.
O tych skutkach mówiło się długo, jednak tak naprawdę zaczęły one dotyczyć w pełni naszej gospodarki dopiero około roku 2023-2024. Nie bez znaczenia jest tutaj także zmiana władzy w Polsce. Z rządem PiS można się zgadzać albo nie, ale fakty są takie, że gabinet Morawieckiego robił wiele by osłonić obywatelom oraz biznesowi negatywne skutki polityk klimatycznych oraz drogiej energii. Władza PiS dość pryncypialnie zapowiadała też sabotowanie zaostrzania takich mechanizmów jak ETS. Nie jest żadną tajemnicą, że to sprzeciw wobec skutków polityki klimatycznej (PiS mówił od początku, że w taki kraj jak Polska uderzy ona najmocniej) był powodem otwartej niechęci pomiędzy Brukselą i Warszawą w latach 2015-2023. Po przejęciu władzy rząd Tuska z wojowania z Brukselą zrezygnował przyjmując postawę potulnego dryfowania z prądem. Dla wielu firm w Polsce był to sygnał, że teraz nie ma już na co liczyć i trzeba przygotować się na nieuchronny wzrost kosztów. A biznes na wzrost kosztów reaguje zawsze w ten sam sposób - właśnie redukując zatrudnienie i zwijając skalę produkcji.
Oczywiście zwolennicy obecnego rządu niechętnie słuchają takich argumentów. Wolą grać swoim asem atutowym czyli hasłem "wina PiSu". Robią to szczególnie chętnie, gdy zwolnienia grupowe przeprowadzają spółki zależne od skarbu państwa (jak w PKP Cargo albo na Poczcie w latach 2023-2024). Zawsze argumentem jest wtedy "bo PiS doprowadził". Na wielu ten argument działa.
Coraz częściej jednak pojawia się jednak pytanie. Dlaczego u licha problemy wymuszające tak wielkie redukcje zatrudnienia odezwały się z taką mocą w polskiej gospodarce dopiero po przejęciu władzy przez liberalną koalicję? A nie w szóstym albo siódmym roku rządów PiS? Czy PiS miał jakieś magiczne metody zaklinania rzeczywistości i mógł ludzi nie zwalniać, a których obecne władze nie mają i zwalniać muszą? To pytania dla uśmiechniętej Polski niewygodne. Zwłaszcza, że - obiektywnie rzecz biorąc - sytuacja jest dziś o niebo lesza niż była za PiSu podczas pandemii albo u progu wojny na Ukrainie. Coś tu się w tej opowieści o "sprzątaniu po PiS" ewidentnie zacina.
Również bierność rządu obecnego rządu jest znacząca. O problemie masowych zwolnień rzadko zająknie się ktoś z rządzących. A i w prorządowych mediach procesy tutaj opisane nie doczekują się z reguły czegoś więcej niż tylko suchej wzmianki. Trwa pocieszanie się niskim wciąż bezrobociem - choć i ono rośnie. Fakty o erozji miejsc pracy w sercu systemu są odsuwane i zagadywane. Ciekawe jak długo można mieć oczy tak szeroko zamknięte na rzeczywistość?
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.