Tomasz Prusek: Co zrobić z gorącym pieniądzem?
Przed rządem i bankami komercyjnymi niezwykle trudne zadanie przywrócenia społecznej wiary w sens oszczędzania, gdy inflacja szaleje i przekroczyła próg 12 proc. Parafrazując słynne wyborcze hasło "Polska w ruinie" można powiedzieć, tym razem zgodnie z prawdą: "oszczędności w ruinie". Dlatego konieczne jest zdjęcie z rynku nadwyżki gorącego pieniądza kierowanego na konsumpcję, bo bez tego walka z inflacją będzie jeszcze dłuższa i boleśniejsza niż się przewiduje.
Pomagajmy Ukrainie - Ty też możesz pomóc!
Zarówno banki, jak i rząd, mają wiele do zrobienia pod tym względem, bo mogą więcej płacić za pozyskiwane pieniądze od ludności, aby bezpieczne formy lokowania zmierzały w kierunku zapewnienia ochrony wartości kapitału, a nie przynosiły ogromnej realnej straty. I jest na to sprawdzony sposób z przełomu lat 80. i 90. zeszłego wieku, gdy spuścizną PRL-u była hiperinflacja: obligacje rządowe uwzględniały wpływ inflacji w skali miesiąca.
Inflacja wywołuje niepokój w społeczeństwie, bo wszechobecna drożyzna odczuwana jest powszechnie i rodzi ważne pytanie o odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Nic dziwnego, że jak polityczny "gorący kartofel" odpowiedzialność jest przerzucana, a to na skutki COVID-19, a to ataku Rosji na Ukrainę. Według zasady "co złego, to nie my" mamy wzmożone polityczne wyparcie faktu u rządzących, że inflacja była u nas hodowana co najmniej od grubo ponad dwóch lat za sprawą polityki gospodarczej rządu w miksie z polityką monetarną.
Z jednej strony mieliśmy festiwal socjalnego rozdawnictwa w okresie poprzedniego cyklu wyborczego 2018-2020 i antycoviodowe tarcze finansowe, z drugiej utrzymywanie rekordowo niskich stóp procentowych od 2015 roku, z kulminacyjnym obcięciem ich w 2020 roku do blisko zera, aby super tani kredyt wspomagał walkę ze skutkami pandemii.
Zatem przyczyn inflacji jest wiele i wcale nie zaczęła się ona umownie 24 lutego, gdy Rosja zaatakowała Ukrainę. Wzrost postcovidowo-wojenny cen surowców i energii jest bardzo ważnym, ale tylko jednym z elementów inflacyjnej układanki. Nic nie zmieni faktu, że w ostatnim miesiącu przed wybuchem pandemii COVID-19 w Europie mieliśmy u nas już inflację blisko 5 proc., czyli znacznie powyżej celu inflacyjnego NBP wynoszącego 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.), a zamknięcie gospodarki jedynie przejściowo wyhamowało wzrost cen, tak samo jak późniejsze rządowe tarcze antyinflacyjne, które zostały przecież wprowadzone jeszcze przed atakiem Rosji na Ukrainę. Zatem transfery socjalne połączone z utrzymywaniem stóp procentowych blisko zera stworzyły wcześnie niebezpieczną mieszankę inflacyjną, która od dłuższego czasu wprost rujnuje realną wartość oszczędności tych, którzy nie chcą ponosić nadmiernego ryzyka i najchętniej chcieliby oszczędzać bezpiecznie na lokatach bankowych i obligacjach skarbowych, które w założeniu powinny chronić realną wartość kapitału.
Dobicie inflacji konsumenckiej w kwietniu do 12,3 proc. jest ostatnim dzwonkiem alarmowym, aby w Polsce spuszczono powietrze z propagandowego balona antyinflacyjnego i zajęto się na serio skutecznym zwalczaniem wzrostu cen. To kluczowa sprawa, bo okiełznanie inflacji na początku transformacji gospodarczej w latach 90. zeszłego wieku, przy ogromnych społecznych wyrzeczeniach, jest jednym z największych osiągnięć polskiej transformacji. I nie można tego zaprzepaścić, bo alternatywą jest pójście drogą turecką, gdzie mamy obecnie ponad 50 proc. inflację. W efekcie kraj przedstawiany kiedyś jako przykład cudu gospodarczego, uległ inflacyjnej erozji.
Można w tym miejscu postawić diagnozę, że jedną z najważniejszych przyczyn wybuchu inflacji w Polsce jest nie tylko motywowane politycznie, aby wygrywać kolejne wybory, pompowanie konsumpcji prywatnej np. przez program 500+ czy kolejne ekstra świadczenia dla emerytów, ale także załamanie powszechnej wiary w sens oszczędzania.
Skoro przy prawie zerowych stopach procentowych i rosnącej inflacji banki zastanawiały się całkiem na serio nad wprowadzeniem ujemnego oprocentowania, czyli faktycznego dopłacania im za przechowywanie pieniędzy, to w powszechnym odczuciu oszczędzanie - przed podwyżkami stóp procentowych - na umowne dziesiętne części procenta w skali roku po prostu dla wielu mijało się z celem. Dlatego część oszczędzających decydowało się na wycofywanie lokat z banków i poszukiwanie innych sposobów lokowania kapitału, które dawałyby choćby szansę na ochronę jego wartości, nie mówiąc o realnym zysku.
W ten sposób wyśrubowano w Polsce ceny nieruchomości: w wielkich miastach czasem nawet połowa transakcji odbywała się za gotówkę, co było sygnałem, że po prostu nie warto jej trzymać w bankach.
Ale żeby nie tylko banki komercyjne były na cenzurowanym, warto zwrócić uwagę, że rząd również starał się jak najtaniej pożyczać pieniądze od ludności, co widać w oprocentowaniu oferowanych obligacji skarbowych. Zatem załamanie wiary w sens oszczędzania ma w Polsce wielu ojców i przyczyny znacznie głębsze niż pandemia COVID-19 czy wojna w Ukrainie. Efekt mamy taki, że na rynku pojawiło się dużo gorącego pieniądza inflacyjnego z transferów socjalnych, rządowych tarcz antycovidowych, oraz lokat bankowych. I podstawowym zadaniem powinno być teraz wymyślenie sposobu jak zdjąć ten inflacyjny nawis z rynku, przywrócić chęć do oszczędzania, w krótkim i dłuższym terminie. W przeciwnym razie będziemy walczyć z hydrą inflacji latami, a groźba stagflacji, czyli połączenia wysokiej inflacji i niskiego wzrostu gospodarczego, przestanie być zagrożeniem, a stanie się faktem, który będzie dławić gospodarkę.
Oczywistym działaniem antyinflacyjnym są podwyżki stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej. Dzieje się to już od października zeszłego roku i można powiedzieć, że lepiej późno niż wcale, bo długie zwlekanie z podwyżkami było jedną z przyczyn erozji wiary w sens oszczędzania wśród Polaków, gdyż znajdowało odbicie w czysto symbolicznym oprocentowaniu lokat. Obecnie główna stopa procentowa doszła już do 4,5 proc. i oficjalnie zapowiadane są kolejne podwyżki. Ale mechanizm działania banków jest taki, że podwyżki stóp w pierwszej kolejności wywołują wzrost ceny kredytu, a dopiero w dalszej przynoszą lepiej oprocentowane depozyty.
Stąd ostatnie polityczne głosy najwyższego szczebla, aby banki więcej płaciły za depozyty i nie rozwierały tak bardzo nożyc między ceną pozyskania pieniędzy na akcję kredytową, a oferowaną ceną kredytu. Tyle, że polityka może mieć przełożenie co najwyżej na banki kontrolowane przez państwo, a i tutaj nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, że nagle zaczną płacić tyle, ile wynosi inflacja. Zmniejszanie luki między oprocentowaniem lokat i wskaźnikiem inflacji będzie procesem wieloletnim i niestety oszczędzający powinni być przygotowani na dalsze realne straty (uwzględniające inflację), choć z biegiem czasu powinny się one zmniejszać.
Zakładane lokaty w marcu dawały średnio 1,5 proc. To tak mało, że nawet dalsze podwyżki lokat w bankach o 2-3 pkt. proc. nie doprowadzą szybko do przełomu psychologicznego u oszczędzających, że warto skierować kapitał na lokaty, a nie na bieżącą konsumpcję, skoro oczekiwania inflacyjne są bardzo rozkręcone i panuje powszechne przekonanie - przypominające czasy PRL-u - że lepiej wydawać dziś, bo jutro będzie drożej. Takie podejście jest zrozumiałe, skoro inflacja wymknęła się spod kontroli i gorący pieniądz rozlał się po rynku. Zatem skoro trudno od banków, mimo politycznych apeli, oczekiwać, aby na własny koszt szybko zdejmowały gorący pieniądz z rynku, pozostaje nam jedynie liczyć na... rząd. Tak, tak, to nie żart, bo rząd ma do zrobienia znacznie więcej w tej sprawie niż mogłoby się wydawać. Ale zacznijmy od tego, czego nie zrobi: trudno oczekiwać, aby zakręcił kurek z pieniędzmi na transfery socjalne, skoro w 2023 roku mamy wybory parlamentarne. Stąd też uspokajające deklaracje, że programowi 500+ nic nie grozi, a emeryci mogą spokojnie oczekiwać na kolejne ekstra świadczenia. Zatem, skoro w kontekście zbliżających się wyborów zahamowanie socjalnego rozdawnictwa byłoby politycznym samobójstwem, dodajmy zarówno dla rządu jak i opozycji, to co jeszcze może zrobić?
Przywracać wiarę w sens bezpiecznego oszczędzania, które nie przynosi realnej straty na skutek inflacji, można w długim procesie, ale można też praktycznie wykonać z miesiąca na miesiąc. I wcale nie trzeba wymyślać prochu, bo takie rozwiązania zostały już sprawdzone na przełomie lat 80. i 90. zeszłego wieku, gdy w Polsce szalała hiperinflacja, a ceny rosły w tempie nawet 70-80 proc. miesięcznie.
Oczywiście, obecnie nie mamy hiperinflacji, ale mamy taką inflację, która jest nieakceptowalna w państwie, które aspiruje do grona rozwiniętych. Gdy padał PRL sposobem na zdjęcie pieniądza inflacyjnego z rynku były państwowe obligacje, których kluczową cechą było powiązanie oprocentowania z inflacją miesięczną. Były przez to tak atrakcyjne, że zdarzały się przypadki ich fałszowania (ponieważ istniały fizycznie). Wystarczało zmienić datownik bankowy, aby nawet wielokrotnie podnieść wartość takiej obligacji, ponieważ każdy miesiąc oznaczał wyższy zysk.
Obecnie w ofercie resortu finansów są zdematerializowane obligacje czteroletnie o zmiennym oprocentowaniu uzależnionym od poziomu inflacji, ale ich budowa nie daje natychmiastowej ochrony przed wzrostem cen, lecz odroczoną, bowiem ich oprocentowanie w pierwszym rocznym okresie odesetkowym ustalane jest w liście emisyjnym przez ministra finansów (seria majowa daje 3,30 proc.), a dopiero od drugiego do czwartego rocznego okresu odsetkowego będzie się składać z marży plus 12-miesiączna inflacja wg GUS. Zatem wprowadzenie obligacji uwzględniających inflację miesięczną, a nie dopiero roczną, mogłoby skutecznie zdjąć gorący pieniądz inflacyjny. Tyle, że byłby to sposób kosztowny dla rządu, choć atrakcyjny dla oszczędzających.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne opinie
Karta kredytowa oparta o kryptowaluty. Przeczytaj!
***