Wybory USA 2012 - kraj przed niewiadomą

Zwykle kiedy zabieram się do pisania artykułu moim podstawowym zmartwieniem jest znalezienie wszystkich materiałów, żeby poznać tło problemu. Jeżeli chodzi o wybory prezydenckie w USA, sytuacja maluje się inaczej - jak domyśleć się, o co chodzi w gąszczu artykułów i opracowań o pochodzeniu, powiązaniach, religii, przekonaniach oraz wizerunkowych błędach kandydatów?

Zacznijmy od podstaw. W listopadzie tego roku w Stanach będą mieć miejsce wybory prezydenckie, w których zmierzą się ze sobą kandydat partii demokratów, obecny prezydent Barack Obama oraz jego konkurent, nominowany przez republikanów Mitt Romney. Co prawda sondaże dają większe poparcie pierwszemu z nich - 47% dla pierwszego czarnoskórego prezydenta i 42% dla Romneya, jednak ciężko jest uważać sprawę za przesądzoną na prawie pół roku przed samym głosowaniem. Dużo bardziej jednoznaczne są natomiast badania dotyczące zmartwień wyborców. Patrząc na wykresy, nie znajdziemy wojny z terroryzmem czy bezpieczeństwa narodowego, ale kryzys, służbę zdrowia oraz deficyt - dzisiaj Amerykanie wroga numer jeden zamiast na pustyni na drugim końcu świata szukają we własnym kraju.

Reklama

Gospodarka zdominowała ton debaty publicznej i zastąpiła nawet zwykle popularne w trakcie kampanii politycznych tematy światopoglądowe, takie jak legalizacja małżeństw homoseksualnych. Przekonali się o tym konserwatywni republikanie, którzy spodziewali się burzy, kiedy Barack Obama wyraził swoje poparcie dla związków osób tej samej płci, co zawsze było mało popularną inicjatywą wśród tradycyjnie popierających prezydenta Afroamerykanów. Mimo to, wbrew cichym nadziejom zwolenników Romneya, sprawa przeszła bez echa - na tego rodzaju dyskusje przyjdzie czas, kiedy kryzys zostanie zażegnany.

Patrząc na gospodarkę Stanów, można powiedzieć, że (jak to okazjonalnie miewa miejsce w demokracji) większość ma rację i są powody do obaw. Co prawda suche liczby nie wyglądają najgorzej - chociaż oscylujący wokół 2,5% wzrost PKB nie zachwyca jak na okres odbicia po kryzysie, to bezrobocie spadło od 2009 o dwa punkty procentowe i obecnie wynosi 8%. Niestety bliższa analiza pokazuje, że za mniejsze bezrobocie w znacznej mierze odpowiada zmiana w liczbie Amerykanów aktywnie poszukujących pracy.

W wyniku kryzysu mniej obywateli USA zasila siłę roboczą, ponieważ młodzi postanowili kontynuować studia, starzy - przejść na wcześniejszą emeryturę, zaś jedynie jeśli ktoś był niewygodnie blisko środka wieku produkcyjnego - zarejestrować się jako bezrobotni. Szacunki z 2007 mówiły o tym, że w 2012 liczba aktywnych zawodowo wynosić będzie 160 milionów, natomiast w rzeczywistości są ich jedynie 154 miliony. I to właśnie jest wyzwanie dla przyszłego prezydenta - pojawiły się teorie, że kryzys poza oczywistymi problemami koniunkturalnymi może również przełożyć się na ciężkie do usunięcia problemy strukturalne. To, co obserwujemy teraz, jest więc nie dynamiczną fazą nadrabiania kryzysu, a powrotem na powolną ścieżkę wzrostu typową dla rozwiniętych gospodarek.

Podstawowy problem polega na tym, że rozwój ten "startować" będzie musiał z obniżonego poziomu wyznaczonego przez dno kryzysu. Innymi słowy, możliwe jest, że ostatnie zawirowania pozostawiły w gospodarce Stanów Zjednoczonych rany, które wbrew dotychczasowym komunikatom Białego Domu nie uleczą się same i będą stanowiły balast przez kolejne dekady.

Republikanie są świadomi tych dylematów i uczynili z nich rdzeń kampanii Mitta Romneya, co więcej, nie jest przypadkiem, że właśnie w obecnych realiach gospodarczych kandydatem tej partii stał się odnoszący sukcesy biznesmen, a nie (tak jak miało to miejsce w ostatnich wyborach) bohater wojenny John McCain. Niestety tym, czego republikanie muszą unikać, jest fakt, że obecne kiepskie wyniki gospodarki USA nie są jedynie winą urzędującego prezydenta. Przez drugą połowę swojej kadencji Barack Obama musiał rządzić z mniejszością demokratów w Izbie Reprezentantów (niższej izbie Kongresu), co skutecznie powstrzymało wiele z jego reformatorskich zamiarów. Niektórzy komentatorzy mówią nawet o tym, że obecnie mamy do czynienia z republikańską gospodarką, ponieważ wydatki rządowe są na równie rekordowo niskich poziomach co podatki dla najbogatszych, co jest scenariuszem kojarzonym z tą właśnie opozycyjną partią.

Demokraci są natomiast tradycyjnie zwolennikami teorii Keynesa, czego jednak nie widać po prowadzonej przez Biały Dom polityce i poza okresem dużych inwestycji z czasów pakietu stabilizacyjnego (koniec 2009 i początek 2010) wydatki są raczej niewielkie. Wszystko to komplikuje fakt, że nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi odnośnie najlepszego podejścia do obecnego kryzysu. Niektórzy obserwatorzy mówią, że jeśli programy rządowe nie zyskają rozmachu, to powolny wzrost stanie się stałym atrybutem gospodarki USA i kraj ten przeistoczy się w następną Japonię. Jednak inni twierdzą, że jest wręcz przeciwnie - niechęć republikańskich kongresmenów do pomysłów Obamy uchroniła państwo przed gorszą niż obecna inflacją oraz wysokim deficytem, a co za tym idzie spadkiem ratingu i wzrostem kosztów obsługi długu publicznego.

Obie strony mają trochę racji, a co bardziej interesujące, obie wiedzą, że nie ma większego sensu wprowadzać przeciętnego Kowalskiego (czy też Smitha) w zawiłości tej sytuacji. Republikanie zdają sobie sprawę, że jedyną szansą Romneya na zostanie prezydentem jest widmo drugiego dna kryzysu, więc skrzętnie odcinają się od udziału w obecnym kształcie polityki gospodarczej, natomiast Barack Obama nie może otwarcie powiedzieć, że nie jest w stanie rządzić krajem, jeśli opozycja mu na to nie pozwoli - nawet jak na laureata pokojowego Nobla byłby to zbyt wyraźny brak woli walki.

Podsumowując, można powiedzieć, że na pierwszy rzut oka obraz wyborów w USA jest klarowny - jeśli odbicie dalej będzie tak anemiczne jak do tej pory, to 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie Mitt Romney, zaś jeśli PKB skręci ostro w górę, a bezrobocie w dół, to Biały Dom przez kolejne 4 lata będzie miał tego samego lokatora. Jednak jeśli się dłużej zastanowimy, zauważymy, że za wyniki największej gospodarki na świecie odpowiedzialne są po trochu obie partie i nie tak łatwo jest przewidzieć, jak kurs polityki gospodarczej zmieni się w zależności od zwycięstwa poszczególnych opcji, a już kompletnie niemożliwe jest odgadnięcie, jak ewentualne decyzje ewentualnych administratorów wpłyną na realny obraz Stanów za kilka lat. Co wynik wyborów w USA oznaczać będzie dla "wielkiego sojusznika tego kraju", Polski? Nic - po Ronaldzie Reaganie jest niemalże tradycją, że każdy kolejny prezydent ma mgliste pojęcie o tym, gdzie nasz kraj właściwie leży.

Maciej Pyka

Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

TREND - Miesięcznik o sztuce inwestowania
Dowiedz się więcej na temat: wybory | wybory w USA | Barack Obama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »