Rafał Woś: Trzeba się bić. O wyższe płace
W grudniu zwolniła inflacja (16,6 proc.). Niestety zwolnił także wzrost płac (do 10,3 proc.). W efekcie mamy spadek płac realnych (rok do roku) o jakieś 6 proc.
To jeszcze nie jest tragedia. Ale nie jest to też sytuacja dobra. Zacznijmy od tej jaśniejszej strony. Czyli od kontekstu. A kontekst jest taki, że polska gospodarka ma za sobą parę naprawdę tłustych lat. Zwłaszcza, gdy idzie o wzrosty wynagrodzeń. Od 2015 średnia płaca realna w Polsce poszła w górę o jakieś 88 proc. (Z 3900 do 7300 zł). A jeśli ktoś nie wierzy w średnie i uważa, że są niereprezentatywne, to proszę bardzo - można spojrzeć na płacę minimalną. Tyle, że tu wzrost będzie jeszcze bardziej imponujący. Z 1750 zł w roku styczniu 2015 do 3490 zł. To prawie 100 proc. do góry!
Odejmijmy od tego oczywiście inflację. Przyjmijmy nawet (z górką), że w sumie wyniosła w przez tych ostatnich osiem lat jakieś 40 proc. Ale to przecież wciąż jest znakomity wynik. W sumie jakieś 50 proc. wzrostu płacy realnej w ciągu niespełna dekady. Jeśli jeszcze dodać do tego międzynarodowy kontekst, to łatwo dostrzec, że Polska jest na polu płacowej rewolucji w totalnej kontrze do trendu panującego w większości krajów rozwiniętych. To znaczy do trendu mikrych wzrostów - plus 5-10 proc. (USA, Niemcy, Wielka Brytania). Jeśli w ogóle nie spadków (Włochy, Francja, Japonia). To z resztą są trendy, które nie zaczęły się wczoraj. Stagnacja płac realnych jest problemem Zachodu przynajmniej od kryzysu 2008. Obecna fala inflacji ich problemy tylko pogłębiła. W porównaniu z nimi Polska (gdzie płace realne rosły aż do lata 2022) jest w zupełnie innej - lepszej - pozycji.
Pamiętając o tym wszystkim trzeba oczywiście dodać, że dla Polski negatywna dynamika płac realnych to jest problem. I żadne porównania z tymi, co mają jeszcze gorzej, tego nie zmieniają. Kłopot jest trojakiej natury jednocześnie. Po pierwsze spadek płac realnych to zagwozdka ekonomiczna. Nie mają bowiem racji ci wszyscy, którzy od miesięcy domagają się studzenia polskiej gospodarki i hamowania dynamiki płac - w nadziei, że uda się w ten sposób zbić inflację. Nie mają racji, bo rzeczywistość już sto razy pokazywała, że obecna inflacja nie jest efektem żadnej "spirali płacowo-cenowej" (neoliberalne pojęcie-potworek). Ceny w Polsce (i wszędzie na świecie) rosną przede wszystkim z powodu wzrostów cen surowców z lat 2021-2022, które przyszły po pandemii COVID-19. I żadne hamowanie wynagrodzeń tego nie zmieni. A jedyne co nam taka nowa terapia szkoda może przynieść to... jeszcze większy spadek płac realnych.
Po drugie, problem jest społeczny. Polska gospodarka potrzebuje wzrostu płac, żeby się dobrze rozwijać. Jesteśmy bowiem od paru lat w sytuacji, w której rośniemy "po kaleckiańsku" (od nazwiska Michała Kaleckiego, wielkiego polskiego ekonomisty sprzed lat). To znaczy dzięki temu, że ludzie lepiej zarabiają, mogą wydawać, co przekłada się na efektywny popyt, co z kolei napędza rozwój. W literaturze ekonomicznej mówi się, że to tzw. wage led growth. Wzrost oparty o płace. Co pociąga za sobą także więcej społecznej spójności i trochę bardziej równe społeczeństwo. Co jest rzeczą dobrą. Nawet jeśli nie wszystkim to pasuje.
I wreszcie po trzecie. Spadek płac realnych to także problem polityczny. Który - jeśli potrwa dłużej - na pewno przełoży się na decyzje polityczne Polaków w jesiennych wyborach parlamentarnych. Bo opozycja (takie jej wilcze prawo) będzie próbowała przekonywać, że to dowód na ekonomiczną nieudolność PiS-u. Jednocześnie - tak Bogiem a prawdą - większość polityków antyPiSowskich ma takie propozycje gospodarcze (wyższe stopy procentowe, prywatyzacja, ograniczenie wydatków socjalnych), które wzrost płac raczej w trymiga wyhamują. A nie zwiększą.
I jest jeszcze jedno. We wszystkich tych rachubach i rozważaniach na temat spadku dynamiki płac realnych czegoś brakuje. Dominuje tu ton raczej płaczliwy. Jak gdyby podwyżki płac, to było jakieś zjawisko pogodowe. Ożywczy deszcz, który przyszedł (nie wiadomo skąd) po latach posuchy. A teraz znowu zanika. A przecież to nie tak działa. W kapitalizmie tymi, którzy muszą wzrost płac wywołać są - koniec końców - sami pracownicy. Politycy mogą im tylko pomóc - podwyższając płacę minimalną albo dbając, by bezrobocie było niskie. Ewentualnie wspierając indeksację w sektorze publicznym. Ale ostatecznie to pracownik sektora prywatnego musi wyższe płace od pracodawcy wyszarpać. Najlepiej oczywiście zrobić to "wespół w zespół" - w ramach zorganizowanej presji świata pracy (związki zawodowe). Ale ostatecznie także samotnie.
Słowem: zamiast siąść i płakać, trzeba wstać i... iść się bić. Bić się o wyższe płace. Tu i teraz. Bo tak to już jest w kapitalizmie. Tu nie ma - jak powiadają liberałowie - darmowych obiadów. Trzeba się o swoje samemu upomnieć. Czego i państwu życzę!
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Zobacz również: