Hein de Haas. Migracja bez mitów. Wszystko, co trzeba wiedzieć o najbardziej spornej kwestii w polityce. Przeł. Paweł Szadkowski. Wydawnictwo GlowBook. Sieradz 2025
Dawno minęły czasy, gdy o migracji można było mówić wyłącznie dobrze. A każdy, kto uważał inaczej - i nie skorzystał z przysługującego mu prawa do milczenia - sam stawiał się poza nawiasem tzw. "cywilizowanej rozmowy". Tak było. Ale się skończyło. I dziś krajobraz - w Polsce, w Europie, wszędzie - jest z goła odmienny. Dziś każdy kuty na cztery nogi liberalny polityk czy publicysta wie doskonale, że zamykanie oczu na negatywne skutki masowych migracji byłoby równoznaczne ze strzeleniem sobie trzech samobójów w pierwszym kwadransie meczu. Takie rzeczy są nie do odrobienia.
22 mity o migracji. "Stawia otwarcie te wszystkie pytania, których przez lata stawiać raczej nie było wolno"
Oczywiście gdzieś w tym wszystkim zostaje skołowana publiczność. Zwłaszcza ta jej część, która przez wiele lat karmiona była zastawem poprawnych przekonań na temat migracji. Takich na przykład, że z tymi migrantami to przecież nic wielkiego się nie dzieje - ot, ludzie zawsze przecież porzucali miejsca, w których się urodzili i wychowali po to by ruszyć "w świat". Za chlebem, lepszym życiem albo z powodu wojen czy innych kataklizmów. Ludzie ci - powiadano - absolutnie nie są niczemu winni. A naszym obowiązkiem jest im raczej pomagać, a na pewno nie przeszkadzać choćby i nawet złym słowem. Bo przecież argumenty, które wiążą ich przybycie z pogorszeniem perspektyw zarobkowych ludności tubylczej, spadkiem jakości usług publicznych czy pogorszeniem poczucia bezpieczeństwa na ulicach, to po prostu złe języki i podsycana przez populistów atawistyczna ksenofobia, która - niestety - ciągle nie została w nowoczesnych społeczeństwach w pełni wypleniona. Ale i nad tym pracujemy.
Ci z was (nas), których karmiono tego typu argumentacją (a przecież karmiono, bądźmy szczerzy), mają teraz moment dużego zwątpienia. No bo jakże to? Dziś przecież nawet politycy kreujący się na antypopulistycznych (taki na przykład Donald Tusk, nie szukając daleko) szczycą się uszczelnieniem granic oraz tym, że udało im się wywalczyć odroczenie przyjęcia kontyngentu migrantów z innych krajów UE. W co wierzyć? Jak żyć? Co myśleć?
Na szczęście pojawiają się pierwsze maści na rozmasowanie tego bolącego od dysonansu poznawczego miejsca. Taką miksturą jest bez wątpienia nowa książka holenderskiego demografa Heina de Haasa "Migracja bez mitów". Bardzo szybko po premierze wydana po polsku. Jej autor w bardzo sprytny sposób stara się znaleźć nowy punkt równowagi w myśleniu o migracji. Punkt, który pozwoli zdezorientowanemu obozowi liberalnemu wreszcie przestać się chwiać i stanąć nieco pewniej na nogach.
De Haas definiuje tu 22 mity dotyczące migracji. A następnie rusza chyżo do ich obalenia. Większa część mitów - bo aż 15 z nich - dotyczy ściśle oceny skutków migracji. Autor stawia więc otwarcie te wszystkie pytania, których przez lata w głównym nurcie stawiać raczej nie było wolno. A każdy, kto je stawiał, mimo to szybko dostawał w splot słoneczny i jako potencjalny faszysta zwijał się z bólu i wściekłości poza debatą. De Haas pyta więc otwarcie: czy napływ migrantów odbiera pracę i pogarsza zarobki? Albo o to, czy integracja migrantów w Niemczech albo Francji nie poniosła przypadkiem spektakularnej klęski.
De Haas chce być gdzieś pośrodku? "Widzę w nim zdecydowanego zwolennika migracji"
Na te wszystkie pytania de Haas odpowiada dość rozmaicie. W niektórych punktach przyznając nawet rację krytykom migracji (jeszcze dwa-trzy lata temu nie do pomyślenia). Równoważy to jednak sprytnie rozbijaniem takich mitów, jak na przykład: czy konserwatyści prowadzą ostrzejszą politykę imigracyjną? Albo czy zmiany klimatyczne prowadzą do migracji? Dzięki temu zabiegowi powstaje wrażenie pracy wyważonej i sytuującej się "gdzieś pośrodku debaty".
Problem polega - moim zdaniem - na tym, że de Haas wcale nie jest "pośrodku debaty". Jako krytyczny czytelnik widzę w nim jednak zdecydowanego zwolennika migracji. Tyle że przebranego w kostium bezstronnego obserwatora. Oczywiście de Haas ma prawo do swojego punktu widzenia. A recenzent ma z kolei prawo w tę pozorną przezroczystość autora dzieła powątpiewać. Niniejszy więc recenzent z tego prawa skrzętnie korzysta.
Chyba najbardziej charakterystyczny dowów na to, gdzie de Haas się w debacie o migracjach sytuuje - i na to, że nie jest to "gdzieś pośrodku" - widzę głównie w zasianym przezeń ziarnie "obiektywnej konieczności". Z tej książki płynie bowiem przekonanie, że migracje może i nie są bezkosztowe. I na pewno nie dla wszystkich klas społecznych znaczą to samo. Ale przecież nie ma dla nich alternatywy. Nie można sobie bowiem już wyobrazić bogatych zachodnich społeczeństw bez migracji. Wedle tej logiki zniknięcie migrantów byłoby dla państw Zachodu kataklizmem. Tak ekonomicznym (brak taniej siły roboczej), jak i społecznym (brak pewnego typu usług, w których wyspecjalizowali się migranci). W tym sensie - zdaje się powiadać de Haas - na braku migracji stracilibyśmy wszyscy.
Ok, rozumiem. Tak naprawdę jednak dopiero to jest argument, z którym można się nie zgodzić. Pokazując, że jednak wybór scenariusza radykalnego zmniejszenia migracji powinien zostać potraktowany poważnie. A może nawet przetestowany w praktyce. Bez histerycznego argumentu, że to się skończy "katastrofą".
Pewnie i do tego dojdziemy. Ale jeszcze nie w tej książce.
Rafał Woś
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Cykl "Półka Ekonomiczna" w Interii Biznes co drugi wtorek.













